Artykuły

Spektakle-maratony

Kraków wrzał. Wrzał o wiosennej porze. Wrzał plotką, anegdotą, bajarstwem onym, którym to miasto tak sławne. Co się to wyczynia, w Starym, u Gawlika będzie bufet z szynką. I koniakiem. Wajda robi spektakl na sześć godzin, na całą noc. Zebrał do kupy parę sztuk, doprawił postaciami autentycznego Krakowa sprzed wieku i sprzed sześćdziesięciu lat, pani Roniker ugniotła z tego literacki cwibak i teraz... Teraz będzie bufet z kanapkami i szynką... siedem godzin, osiem godzin, cała noc w teatrze...

Istotnie pierwsze przedstawienie owego longplay-Wajda trwało przeszło osiem godzin, ale to tylko dzięki temu, że wypadło w noc zmiany czasu na letni. Teraz już tylko siedem i pół. Zaczyna się o piątej i kończy o wpół do pierwszej w nocy. Z dwiema przerwami, ale bez koniaku. Kanapki natomiast są, ogonek do kanapek także, ciągnie się od portretu Modrzejewskiej do drzwi wejściowych. Jest też wielka impreza towarzyska za 120 zł od osoby (tyle bowiem kosztuje bilet i jest pełno) z łezką, sentymentem, paroma dziesiątkami aktorów i hejnałem mariackim.

Ten bardzo niewajdowski spektakl przypomina trochę powieść-rzekę. Płynie to powoli, ospale, można przerzucić kilka stron (opisy przyrody lub odautorskie moralizatorstwo) i znowu wrócić do lektury. Tu podobnie. Słucha człowiek i słucha: trochę "Domu otwartego", trochę "Karykatur", prawie cała "Dulska" i nagle wyskakuje na scenę Staś Przybyszewski ze swoją "Świątynią szatana", bredzi o kopulacji czarownic z diabłem, pije wódę za cudze pieniądze i niknie w towarzystwie Dagny, by ustąpić placu dr Żeleńskiemu, co z francuskiego tłumaczy i kuplety pisuje do "Zielonego balonika". Notabene tego Boya gra Tadeusz Malak, aktor obdarzony pięknym, metalicznym głosem.

Każdy kto pamięta okropny, godzien kastrata, falset Żeleńskiego ma dodatkowy powód do mimowolnej zabawy. Przybyszewski jest natomiast jak z młodzieńczego portretu, trochę przerysowany i przez to bardzo śmieszny. Cały ten jego satanizm, całe bredzenie o artyście ponad prawem stojącym, cała megalomania są puste i nieprawdziwe. Są żadne. Jest to raczej kpina z Przybyszewskiego, która trochę myli, przecież facet w końcu zauroczył pół Europy, więc coś tam w nim musiało się palić. Że paliły się ognie piekielne gotowi przysięgać na to "przybyszewskolodzy". Doświadczyli tego na niedawnej sesji międzynarodowej poświęconej twórczości "Stasiula". Teraz jest taka piękna moda (wszystko z tego retro), że uroczystości i rocznice ku czci dawno zmarłych mistrzów zaczyna się z mszami.

Msza za satanistę Przybyszewskiego była pomysłem przednim sama w sobie, ale nie w tym rzecz. Otóż jak powiadają świadkowie na mszy owej zeszło się niezbyt wiele osób i wszystko znajomi po fachu, trochę prawdziwej rodziny, trochę fałszywej. A między nimi jakiś zupełnie obcy pan. Przybyszewskolodzy nie bacząc na ceremoniał podsunęli się do faceta w nadziei, że już... już... na muszce mają nowe odkrycie, że dysertacja sama się nawija, "przepraszamy, a pan to rodzina?" pytają. "Nie mówi facet nazywam się Przybyszewski i dziś miałem sen, że przyszedł do mnie jeden taki z brodą i powiedział, że mam iść na mszę za Stasiula... Za Przybyszewskiego. Więc przyszedłem".

Oczywiście, gdybym nie miał własnej praktyki z zagrobowymi dowcipami Witkacego, pewnie nie uwierzyłbym w Przybyszewskiego. Obaj zresztą z dość podobnej parafii, choć wolę Witkacego, bardziej był autentyczny. W każdym razie z materialistycznego punktu widzenia wygląda na to, że dusze ich wciąż błąkają się w naszym obszarze państwowym i Drodzy Nieobecni śmiało ingerują, gdy im się coś nie podoba lub gdy ich trzódka zbyt się w kadzidlanym kulcie rozbryka. Bo ostatecznie budować sobie samemu kapliczkę za życia jeszcze uchodzi, ale pozwolić by robili to po śmierci inni śmieszne.

Wracając do Wajdy: jego longer można by bez trudu skrócić o dobre 2, może 3 godziny i podejrzewam, że nikt by nie odczuł tego, a może i nie zauważył. Natomiast wolny rytm spektaklu, niedzianie się wśród potoków gadania, pozwala bez zmęczenia wytrzymać ten maraton godny chińskiej opery klasycznej. Siedzi człowiek w miękkim fotelu i jak go znudzi scena, myśli swobodnie o niebieskich migdałach, przypomina sobie wszystkie nie załatwione sprawy i nie popłacone długi, potem znów włącza się w spektakl i tak czas płynie miło i beztrosko, niezależnie do tego czy się ktoś rodzi, czy umiera, cierpi czy weseli. Dobry dyrektor Gawlik dodał program z rozkładem jazdy, czyli z kalendarzem co, kto i kiedy - dzięki czemu można się w tłumie postaci i zdarzeń jako tako połapać i zorientować.

W ogóle to streszczenia sztuk coraz potrzebniejsze są dla naszych teatrów i nawet pewien reżyser powiedział mi w zaufaniu, że przygotowuje do jednej ze swych inscenizacji opis o co tu chodzi i co należy z tego wyrozumieć. Ponieważ sztuka jest klasyczna, a nie należy do lektury szkolnej, zamiar godny i tylko mu przyklasnąć. Jeszcze byłoby lepiej takie streszczenia przez telewizję nadawać, to więcej ludzi się dowie, a potem już nie będą musieli się męczyć i ganiać do teatru.

Jak wiadomo teatr wchodzi do naszego domu albo przez lufcik telewizora, albo za pośrednictwem słowa drukowanego. Ostatnio z tej drugiej drogi skorzystało Wydawnictwo Artystyczne i Filmowe, wypuszczając na rynek bibliofilskie wydanie schillerowskiego "Kramu z piosenką". Każdy, kogo cokolwiek interesuje teatr, zna nie tylko ze słyszenia to widowisko. Spektakl zmontowany jest z XVIII i XIX-wiecznych piosenek inscenizowanych genialną ręką Leona Schillera, a od lat wznawiany głównie za pośrednictwem Basi Fijewskiej (siostry Tadeusza) na podstawie scenariusza autorskiego. I dzięki temu scenariuszowi oraz Fijewskiej "Kram" żyje. Teraz zaś, wydany przez WAiF - żyć może u każdego z nas! Życiem nie tak bujnym jak na scenie, ale bardziej intymnym. W obcowaniu bezpośrednim. A dodać tu wypada, że "Kram z piosenkami" wydano ze smakiem niebywałym, w pięknej szacie graficznej, na urokliwym papierze (retro-retrissimo!), z winietami, przerywnikami nieczęsto spotykany u nas popis edytorski. W sam raz na prezenty i dla bibliofilów.

Z zupełnie innej parafii jest jeszcze jedna ważna publikacja, jaka ukazała się w tym roku na rynku wydawniczym. Oczywiście też teatralna. Jest to mała broszurka zatytułowana "Na drodze do kultury czynnej", opracowana przez Leszka Kolankiewicza, a poświęcona działalności "instytutu Grotowskiego Teatr Laboratorium w latach 1970-1977", czyli w tym okresie, w którym Grotowski zajął się swą parateatralną pracą, zaprzestając dawania nowych przedstawień. Broszurka składa się z powiązanych tekstem prowadzącym cytatów (zazwyczaj obszernych) różnych autorów opisujących, względnie oceniających, ostatnie doświadczenia Jerzego Grotowskiego. Ta dokumentacja wskazuje jak szeroko były już publikowane materiały dotyczące obecnej fazy pracy grupy wrocławskiej, równocześnie zaś porządkuje informacje, uściśla je i nadaje im niejako stempel oficjalności. Pamiętajmy bowiem, że jest to wydanie samego Teatru Laboratorium. Każdy, kogo interesuje Grotowski i jego praca, znajdzie w tej publikacji rzetelnie przygotowany materiał.

Myślę, że nie byłoby źle, gdyby ta niewielka broszurka stanowiła zaczątek biblioteki Teatru Laboratorium. Biblioteki dokumentującej różne, zmieniające się okresy jego dziejów, różne ulegające przekształceniom koncepcje samego Grotowskiego, wyniki jego eksperymentów, eksperymentów jego współpracowników i opinie zainteresowanych tym ewenementem jakim jest niegdysiejsze "13 rzędów", obecny Instytut Aktora-Teatr Laboratorium. Grotowski - niezależnie od tego, czy to się komuś podoba, czy nie stał się na tyle znaczącym faktem kulturalnym, że winien sam zadbać, by zostawić pisane świadectwo swojej drogi. I tu apel o własną serię wydawniczą. Polską i obcojęzyczną. Może w międzynarodowej kooperacji (przy okazji małe przypomnienie: Interpress od lat zapowiadał wydanie publikacji o Grotowskim pióra dr Osińskiego. Kiedyż to się ukaże? I czy ukaże w ogóle?).

Ciekawe, że w naszej szybkiej epoce, która popędza nas nieustannie (tylko ku czemu, nie bardzo wiadomo?), nagle zasmakowali ludzie w długich widowiskach. Z telewizorów wycieka serial za serialem, filmy giganty (także w czasie), a i teatr - jak choćby wskazuje pomysł na 450 minut spektaklu Wajdy (więcej niż przelot z Londynu do New Yorku Concordem, a nawet podróż z Warszawy do Krakowa ekspresem "Tatry") nie pozostaje w tyle. Już rozpoczął w Starym próby Jarocki i zakroił sobie program na 5 godzin.

Nawet ostatni program kabaretu "Pod Egidą" - w nowej siedzibie, choć pod dawnym kierownictwem Jana Pietrzaka też trwa 4 godziny. Gdy zapytaliśmy dłaczego, odpowiedziano, że coś im wypadło z tekstu, więc... więc jest dłużej? Myślę, że Pietrzak przystrzyże nieco wybujały repertuar z pożytkiem własnym i PT Publiczności, bo jeśli rzeczy dobre są podawane w takiej obfitości, że czujemy się przekarmieni, jest gorzej niż wówczas, gdy po o odejściu od stołu mamy ochotę jeszcze na jeden smakowity kąsek. Wychodząc z kabaretu powinno się czuć żal, że już i pragnienie, żeby jeszcze, a nie ulgę na myśl o wyciągnięciu się pod kołdrą (nic dziwnego skoro to już 2-ga po północy).

Co napisawszy - kończę, by nie przekarmiać mych Czytelników, zwłaszcza w porze ciepłej i leniwej. Słoneczko, proszę Państwa, słoneczko to grunt. Nabierajcie sił na nowy sezon. Także teatralny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji