Artykuły

Plotka o Krakowie

A więc marny to za sobą, "Z biegiem lat, z biegiem dni", mieszczańsko-cyganeryjną sagą rodzinną. Nie wiem, czy na to wydarzenie "czekała cała teatralna Polska", jak zwykli mówić błyskotliwi oceniacze wydarzeń sportowych, kulturalnych, etc. Na premierze był tzw. cały Kraków i spora część Warszawy, a także innych pomniejszych centrów teatralnych. Kontestatorzy różnego autoramentu podobno opuszczali widowisko, oburzeni gloryfikacją "strasznego mieszczucha", którą odnaleźli w widowisku Starego Teatru. Ze sfer wysoce intelektualnych dało się słyszeć kąśliwe uwagi o "mszy snobizmu". Jednakowoż sfery przybyły. Też sposób na zademonstrowanie antysnobizmu: przyjść i mieć za złe. Znakomicie hartujemy w sobie w ten sposób niezależność ducha. Poważnie - widowisko Andrzeja Wajdy wg scenariusza Joanny Ronikierowej domaga się właśnie takiego spojrzenia. Ze sceny na widownię. Ze sceny, która jeszcze raz okazała się papierkiem lakmusowym na krakowskie dąsy i kwasy. To chyba niemało zważywszy, że Krakowowi zadedykowano tę wielopokoleniową sagę.

Wajdzie przecież chodziło o coś więcej niż zgrabny bibelot do krakowskiej gabloty, niż salonowe lusterko. Realizując na scenie swój pomysł na "Długi obiad świąteczny" chciał uchwycić w krzepnącym przebiegu Czas: życia pokoleń i idei, chwil i przedmiotów. Czas osobliwie, po krakowsku, przeglądający się w skamielinach przeszłości, powidokach piękna. Czas, który w tym mieście płynie jakimś sobie tylko właściwym podwójnym nurtem: codzienności, jaka jest, i drugim niepochwytnym strumieniem wiecznego mitu, w którym zakole Wisły pod Wawelem przegląda się już na zawsze w "Legendzie" Wyspiańskiego, a Wawel roztapia się we mgle, trwały zarówno jak nierzeczywisty.

Czas życia w lustrze sztuki. Epoka, którą Wajda i autorka scenariusza wybrali na bohaterkę swego widowiska - z pewnym chronologicznym uproszczeniem epoka Młodej Polski - właściwie pierwsza w polskiej kulturze odkryła i stworzyła, czy też stwarzając odkryła mit Krakowa i Kraków mitu. Nazwisk nie trzeba chyba przypominać. Ale zarówno "przeklęci artyści" spod znaku Przybyszewskiego i Zielonego Balonika, którzy się przeciwko "oddechowi murów" zaciekle buntowali, jak i Wyspiański, który z mitu Krakowa wypreparował idee walki z martwotą myśli, atrofią czynu, zostali przez Kraków wchłonięci, powiększając bogactwo jego mitu.

Tej tajemniczej i życionośnej, właściwej każdej kulturze, podwójności czasu nie udało się jednak uchwycić. Co więcej, czas, który miał być głównym bohaterem tej historii, w ogóle w niej dla nas nie istnieje, doskonale przeźroczysty służy jako nić do nizania kolejnych opowieści w stylu powieściowej sagi, gdy oczekiwaliśmy raczej misternych wiązań Proustowskiej "narastającej katedry". Wajda rozgrywa konwencjonalne widowisko w niekonwencjonalnie długim czasie, ale sam czas gdzieś zniknął. Oczywiście, można mi zarzucić, że przypisuję twórcy intencje, jakich nie miał. Pozostańmy więc przy zamyśle - teraz już jedynym możliwym - opowieści epickiej o przemienności pokoleń, o tym, jak z rodzin Dulskich i Chomińskich, których ojcowie katarem kiszek wykręcili się od powstania styczniowego, wyrastają synowie, którzy w legionach będą walczyć o Polskę. Właśnie z krakowskich Oleandrów wyruszył Piłsudski z pierwszą kadrową, i nie ma nic nieprawodopodobnego w założeniu, że poszli z nią Fredzio i Józef Chomińscy. Wypada tylko zadać sobie pytanie, czy do tego finału droga musiała prowadzić przez wszystkie sznycle usmażone w domu Dulskich. A tak układają się wątki scenariusza: nad wszystkimi góruje wieczny, niepokonany salon Dulskich. W roku 1914, na którym kończy się przedstawienie, umiera Felicjan Dulski, ale na scenie króluje nadal posiwiała, schorowana, a zawsze jednakowo małoduszna, drobnomieszczańska Aniela Dulska. Moralnymi bohaterami nowej epoki są młodzi, ale i ona odnosi swoje zwycięstwo, kapłanka "domowego ogniska", bogini tej pospolitości, przeciw której pisał Wyspiański. Symbol bezwładności egzystencjalnej, której mocą - zamiast płynąć zgodnie z naszą wolą - życie po prostu trwa? Czy też przeciwnie, życie porusza się swoimi nowymi torami i pozostawia Dulską na śmietniku jej nieprzydatnych już nikomu pojęć, wśród niekończącej się swarliwej niezgody z całym światem? W scenariuszu Joanny Ronikier i w spektaklu Wajdy nie jest to jasne. Tak czy inaczej, objętościowo "Moralność pani Dulskiej" zagarnęła chyba zbyt wiele miejsca. Zapolska okazała się silniejsza od Wyspiańskiego, który w zamyśle twórców miał spektaklowi patronować. I nie w tym nawet rzecz, abyśmy oczekiwali szerszego wprowadzenia dramaturgii czwartego Wieszcza: Zapolska i wszyscy inni pomniejsi współcześni mu dramaturdzy obecni w widowisku (Kisielewski, Kawecki) piszą o ludziach, gdy Wyspiański patrzy wysoko ponad nimi, prosto w twarz idei. Ale to on przecież stworzył swoim czasom zwierciadło sztuki, w którym miała się przeglądać pospolitość ich życia, to on był wyzwolicielem od dusznej atmosfery domowego błogostanu. Jeśli Przybyszewski i krążąca wokół niego czereda "peleryniarzy" wyciągnęli młodych z domu do kawiarni, to Wyspiański dramatycznie obnażył pustkę zarówno pierwszego, jak i drugiej.

Ten motyw, Wyspiański jako budziciel narodowego ducha, jest w spektaklu Starego Teatru. U schyłku wieku XIX dzieci państwa Chomińskich odgrywają z zapałem fragmenty "Warszawianki"; w 1914 Hesia Dulska, ich kuzynka, aktorka teatru Pawlikowskiego, przygotowuje się do spektaklu patriotycznego, którego częścią będzie "Warszawianka". Kwestiami z "Wesela", przyswojonymi jako język "ludzi sztuki", przerzucają się między sobą postacie w kawiarni, początkujący literaci i malarze, Relscy, Boreńscy, a także Zbyszko Dulski. Obezwładniający czar, który Wyspiański wysnuł w "Weselu" z atmosfery duchowej Krakowa, powrócił do kawiarni, aby usprawiedliwiać mdłe rozpacze nad małą czarną. Czy tak nie było? Brzozowski chłostał:

"Myśl Polski obecnej historycznej została rażona w samo serce przez piorun Wesela i gdyby miała serce - padłaby trupem. Ale żywe trupy klaszczą i cieszą się. To jest tylko wielki poeta".

Dziś w 70 lat pawie od napisania tych słów, nie możemy się uwolnić od sensu w nich zawartego. Cień Wyspiańskiego, już wówczas przesłaniający sobą swoich współczesnych, dziś zasłania nam ich całkowicie i chyba niesprawiedliwie. A przecież to oni, peleryniarze Przybyszewskiego - a nie Wyspiański ze swej romantycznej pozycji wieszcza narodu - stworzyli nową sytuację artysty, zbuntowanego szatana, szaleńca i kabotyna, powołali się na dumną autonomię sztuki i wewnętrzną niezależność jednostki ludzkiej. Bez nich nie do pomyślenia jest cała późniejsza nowoczesna sztuka polska, od Witkacego poczynając, na Gombrowiczu i Kantorze kończąc.

Więc ta kawiarnia młodopolska - w scenariuszu i w spektaklu siedlisko umysłów zwarzonych i niedojrzałych, sentymentalnych romansów panienek z mieszczańskich domów z bohemą - to było coś więcej. A Przybyszewski, jakkolwiek ocenialibyśmy dzisiaj płody jego pióra, nie był chyba tylko erotycznym skandalistą, jakim ukazuje go pastisz odczytu o fallusie szatana pióra scenarzystki. Na piedestale, jaki Kraków wzniósł na jego powitanie (oczywiście, jako wieszcza) poczynał sobie w sposób, na który niewielu by się odważyło. Że nie o autoreklamę wyłącznie chodziło, dość zajrzeć do numerów "Życia" redagowanych przez Przybyszewskiego.

Na młodopolską kawiarnię i formację kulturową patrzy się w scenariuszu przez pryzmat mieszczańskiego salonu, jego potrzeby sensacji, snobizmu i fobii. Zadecydował o tym przede wszystkim dobór materiału dramatycznego. Obok Zapolskiej jest to głównie Kisielewski ("W sieci", "Karykatury", "Ostatnie spotkanie"), pisarz, którego widzenie świata - mimo przynależności twórcy do bohemy - wyraźnie zbliża się do poczciwego zgorszenia mamy Chomińskiej. Zadecydował także sposób montażu wątków, anegdotyczny, nie sięgający w głąb procesów kulturowych. I tak np. wątek socjalistów w cz. II został wprowadzony li tylko po to, aby wzbogacić miłosną biografię panny Misi Chomińskiej, co kochała artystę, potem rewolucjonistę, a po jego śmierci porządnie wyszła za mąż. (A przecież nie tylko Kraków, ale cała Polska angażuje się w owym czasie w sąd PPSD nad Brzozowskim, oskarżonym o współpracę z ochraną. To na marginesie, zmieścić tej sprawy socjalizmu w scenariuszu niepodobna, ale tak jak jest ujęta, nie wykracza poza słodki sentymentalizm.) Nadmiernie rozbudowana o wątki, które już wcześniej wyeksplikowano, wydaje się cz. III. Wprowadzony tu "Dramat Kaliny" Kaweckiego jako kontynuacja "Karykatur" właściwie nie wnosi nic ponad ów triumf "zwyczajnego życia" nad słabo upierzonymi ideałami, który poznaliśmy wcześniej. Główny szkopuł polega zdaje się, na tym, że twórcy chcieli pokazać "samo życie", płynące nie kontrolowanym strumieniem. W sztuce, niestety, strumień życia wymaga konstrukcji, a w teatrze, zwłaszcza w tym teatrze, dawno już odwykliśmy od prostego śledzenia fabularnej anegdoty.

Pamiętajmy jednak, że jest to na polskim gruncie pierwsza próba szerokiej panoramy historycznej, pierwsza próba portretu rodziny i sagi miasta w ciągu życia kilku pokoleń. Dedykowana pamięci epoki, w której wszystko się jeszcze pięknie zapowiadało. Ciekawostka, osobliwość, która mogła powstać tylko w tym mieście i w tym zespole ludzkim. Prawdziwymi bohaterami widowiska są bowiem aktorzy (reżysersko współpracowała z Wajdą Anna Polony). A przede wszystkim ci, którzy nie tylko wytrzymali długość swoich scenicznych biografii, ale błyskotliwie w nich zaistnieli. Izabela Olszewska (pani Chomińska), naiwna, rwąca się do światowego życia mężatka z "Domu otwartego", ograniczona, acz do głębi poczciwa matka "Szalonej Julki" ("W sieci"), zatroskana o "spokojną przyszłość" dziecka, w istocie sentymentalna, nieobca głęboko ludzkim odruchom - uosabia tę mieszczańską poczciwość postaci Bałuckiego, którą pogrzebie swoim piórem Zapolska. Sceniczna siostra Chomińskiej, Aniela Dulska (Anna Polony), to już nowe, wyzbyte sentymentów wcielenie drobnomieszczanki. Jeśli o Olszewskiej-Chomińskiej można powiedzieć, że poddała się konwenansom środowiska, o tyle Dulska-Polony, pazerna, wrzaskliwa, zżerana bezinteresowną złością ku światu, to prawdziwa rodzicielka nie tylko mieszczańskich dzieci, ale i praw środowiska. Jakby w odwecie za wszystkie nie spełnione pragnienia młodości, za małżeństwo z rozsądku (a zapewne i biedy) z mężczyzną safandułą; tak bowiem rozszerzył biografię bohaterki scenariusz, a Anna Polony znakomicie ją uwierzytelniła.

W drugim pokoleniu - dzieci: "Szalona Julka" (Teresa Budzisz-Krzyżanowska) staje się krzywozwierciadlanym odbiciem matki - czułostkowość, przejrzawszy się powierzchownie w problemach epoki, urasta tu do teatralnej egzaltacji, która sama sobie ma służyć za argument prawdy i odrębności. Pozór przeżywany z wiarą, że jest istotą. U Budzisz-Krzyżanowskiej ma to wszelkie cechy pastiszu, gry zdystansowanej. U Mieczysława Grabki (Rolski z "Karykatur", nauczyciel w domu Chomińskich) jest prawdziwą nadwrażliwością, neurastenią, poczuciem wykorzenienia ze wszystkich światów i zawieszenia w próżni. Talent tego aktora rozwija się ze spektaklu na spektakl. Podobną organiczność aktorskiego instynktu ma jego sceniczna partnerka Ewa Kolasińska (Zosia). W rodzinie Chomińskich satanizm "Julki" kształtuje u brzydszej, zakompleksionej Emilki (Elżbieta Karkoszka) fanatyczną dewocję, zaciekły resentyment do życia w ogóle, wybuchający efektowną tyradą przeciwko Przybyszewskiemu; i zmysł cynicznej, podwójnej gry u drugiej siostry, Wici, późniejszej Juliasiewiczowej, erotycznej lwicy salonów (Ewa Ciepiela). Znaczące, choć nieduże role odegrali Roman Stankiewicz (Wuj) i Jerzy Stuhr (Fikalski). Pojedynek "tańcem" w I części widowiska - mazur Polonusa "starej daty" przeciwko modnemu, snobistycznemu kotylionowi Fikalskiego - pozostaje w pamięci jako jedna z najbardziej znaczących i efektownych teatralnie scen.

Jak rzadko u Wajdy konwencjonalny układ przestrzenny (salon zmienia się tu po prostu w kawiarnie) wzbogacony został koronkową robotą obojga scenografów: Krystyny Zachwatowicz i Kazimierza Wiśniaka. Rozwielmożniona, nowobogacka czerwień aksamitów w salonie Dulskiej, której ustępują miejsca skromne sprzęty Chomińskich w finale cz. II, jest naoczną wykładnia "zmiany warty". Dawno nie widzieliśmy tak wysmakowanych kostiumów, wiernych zmieniającej się modzie epok: finezja, kolorystyczna perłowych beżów, zgaszonych brązów, olśniewającej bieli, wyszarzałych peleryn i znoszonych zgrzebności idzie w parze z dbałością o każdą koronkę, żabot, pióro kapelusza. Od tej strony panneau skomponowane jest z niezwykłą pieczołowitością i smakiem. (A całość? Można ją traktować tylko jako swoiste muzeum osobliwości, jednowymiarową panoramę "ducha miejsca", widzianą okiem jego najbardziej zasiedzianych mieszkańców. Jako "plotkę o Krakowie", tyleż sympatyczna, co niepełna, w której postaci rzeczywiste - Boy, Przybyszewski, Bałucki - żyją za pan brat ze zmyślonymi Rolskimi, Boreńskuni i Bronikami.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji