Artykuły

Aktorstwo bez zająknięcia

- Ja się cieszę, że mnie chcą też na estradzie czy czasami do seriali. Ale teatr jest dla mnie najważniejszy. Na scenie chcę bronić prawdy. Mówi się, iż w teatrze się gra, a ja uważam, że powinno się przede wszystkim przedstawić siebie w innych okolicznościach, a swoją postacią po prostu być - mówi MICHAŁ GRUDZIŃSKI, aktor Teatru Nowego w Poznaniu.

Michał Grudziński opowiada o 40 (z hakiem) teatralnych latach w Poznaniu, występach w serialach oraz o kobietach i... jąkaniu.

Czterdziestka na karku - i to pracy, a tu nagle świat odkrywa Michała Grudzińskiego. Jedzie Pan zagrać epizod w serialu "Na dobre i na złe" zaskakuje realizatorów, no i rozpisują rolę na 40 odcinków.

- Sam w końcu musiałem poprosić, aby mnie uśmiercili...

A teraz jeszcze Krystyna Janda proponuje Panu rolę profesora Marcusa w "Jak zabić starszą panią" i to z Barbarą Krafftówną. Dlaczego popularność, o której marzy chyba każdy aktor, przychodzi tak późno?

- Trochę w tym mojej winy, bo ja zawsze broniłem się przed Warszawą. Chyba się jej bałem i szukałem pretekstu, żeby tam nie przechodzić. Jerzemu Grzegorzewskiemu, wówczas dyrektorowi Teatru Narodowego, odmawiałem, gdy kilkakrotnie dzwonił i nalegał, bym się wreszcie zdecydował. Mówiłem, że może w przyszłym sezonie... No i tak zostałem w Poznaniu.

A oni tak mnie odkrywają powoli od lat. To znaczy, jeśli chodzi o Polskę, bo w Poznaniu, gdzie nie przejdę, wszędzie spotykam wiele miłych uśmiechów. Tu teren jest mój.

- I dobrze tak Panu w Poznaniu? Odnoszę wrażenie, że my tutaj najbardziej cenimy artystów ze stolicy. Pański teatr nosi imię Tadeusza Łomnickiego. Wielkiego aktora, ale on u nas "tylko" umarł podczas prób do gościnnego występu. Kolejny wybitny artysta - Roman Wilhelmi, któremu właśnie stawiamy pomnik, tylko się w Poznaniu urodził, a jeśli występował, to jedynie gościnnie.

- Ja nieśmiało poprosiłem, że gdy umrę, żeby moją garderobę nazwali moim imieniem... A żeby mnie zapamiętali, od kilku lat częstuję czekoladkami-pistacjami. Pomyślałem, że jak już mnie nie będzie, skojarzą, że to ten, co rozdawał pistacje, bo aktor żyje tylko w pamięci innych. Mam nawet taką kwestię w "PEEPshow", że najważniejsza rzecz być zapamiętanym, więc mówcie o mnie dobrze. Tę sztukę Georg Tabori napisał na swoją siedemdziesiątkę, zagrał w niej i ją wyreżyserował. Idealnie pasuje na mój benefis, bo widzę, że nasze życiorysy są podobne. Wiele wspólnych doświadczeń.

Hm... Tabori miał cztery żony, a sztuka w znacznej części jest o romansach.

- To jest o aktorze. O romansach? Może, powiedzmy, jest o życiu emocjonalnym - to ładniej brzmi. O tym, co nami powoduje, czyli o emocjach. A że te emocje bardzo często są kojarzone z płcią przeciwną...

No właśnie - aktor. Usłyszałam kiedyś od pewnej recenzentki, że to nie jest zawód dla mężczyzny, że nawet jak grają twardzieli, są to wrażliwe mięczaki.

- Nie, chociaż tak się trochę utarło. Sporo ludzi nie wie, na czym ten zawód polega. Sądzą, że aktor to jedynie musi się nauczyć tekstu na pamięć. Tak naprawdę, to jest bardzo ciężki kawałek chleba. I trzeba to naprawdę bardzo kochać, żeby grać i próbować z tego żyć. W teatrze człowiek pracuje z miłości, to mit, że aktorzy świetnie zarabiają. Ja się cieszę, że mnie chcą też na estradzie czy czasami do seriali. Ale teatr jest dla mnie najważniejszy. Na scenie chcę bronić prawdy. Mówi się, iż w teatrze się gra, a ja uważam, że powinno się przede wszystkim przedstawić siebie w innych okolicznościach, a swoją postacią po prostu być.

Miało być jubileuszowe bo w sobotę benefis. Jak to się stało, że przed ponad 40 laty Pan, urodzony w Warszawie, studiujący w Warszawie znalazł się w Poznaniu?

- Jeszcze można dodać, że wychowany na Śląsku... To wszystko to efekt zawieruchy wojennej. Moja mama była poznanianką, ojca poznała w Poznaniu. W czasie wojny wyjechali do Warszawy, gdzie babcia miała mieszkanie. Potem było Zakopane, a później Śląsk. Ale w Poznaniu zawsze była rodzina - Krukowie, Konopińscy, więc od początku nie byłem osamotniony. Miasto to wybrałem też trochę pod wpływem mojego mistrza Jana Swiderskiego, który zachęcał - jedź tam, pograsz trochę i wrócisz do Warszawy. No i ja tak potem "wracałem"... Jestem tu i pewnie tu umrę. Choć teraz na chwilę wzywa mnie stolica, w lipcu w teatrze Krystyny Jandy odbędzie się premiera spektaklu "Jak zabić starszą panią". Mało czasu, a dużo tekstu. Ale zagrać z Krafftówną... Zwłaszcza dla mnie, gdy mam za sobą osiem straconych lat.

Straconych? A "Kwartet" i "Ożenek"? Piękne role...

- Ale tylko dwie na osiem lat... Za to dyrektor ciągle mnie chwalił, klepał po ramieniu i mówił: młodzież garściami powinna z ciebie brać. Na to ja: no to daj mi coś. A on: tak, tak, myślę o tobie... No i czekałem osiem lat. Dla mężczyzny w moim wieku to naprawdę dużo, a on mi te lata zabrał. Gdyby chociaż jedna rola w sezonie, no choć jedna na dwa lata... Najbardziej żal straconych ról. Już tak kiedyś miałem. Był taki kolega aktor, bardzo zabiegał o względy dyrekcji. No i zabrał mi kilka ról, które spieprzył, a których ja już nie zagram. Gdyby fajnie zagrał, to buzi bym dał w gołą d..., ale nie dał mi tej szansy, zawsze zepsuł. Nawet opowiadałem dowcip, jak to przychodzę do nieba, a święty Piotr nie chce mnie wpuścić, bo jestem aktorem. Mówię więc, że widzę przez sztachetki, że tam siedzi mój kolega z teatru. Święty Piotr na to macha ręką: E, co to za aktor...

A jakie lata w Nowym były dla Pana najlepsze?

- Właśnie te! Czasy Cywińskiej, byliśmy dobrą, zgraną grupą. To był naprawdę teatr zespołowy. Każdy, nawet grając drobną rolę, czuł, że uczestniczy w czymś ważnym. Zarażała entuzjazmem. Gdy po zagraniu w "Trzeciej części nocy" Żuławskiego dostawałem propozycje filmowych ról, powiedziała: "Co ty, Misiu? Co tam film? Teatr robimy przecież!". A ja posłuchałem...

Tymczasem mógł Pan naprawdę zostać gwiazdą kina. Chyba nie ma przesady w stwierdzeniu, że był Pan aktorem Andrzeja Żuławskiego - "Trzecia część nocy", "Diabeł", "Na srebrnym globie". No i palił się Pan do filmu...

- Raczej dla filmu. Rzeczywiście, podczas kręcenia "Diabła" miałem scenę, w której musiałem przejść przez płonący pokój. Wylano go napalmem, mi została wąska ścieżka. Dopilnowałem, aby prowadziła do okna. Jak się okazało, słusznie, bo zapaliłem się naprawdę. Wyskoczyłem więc przez okno i w śniegu zgasiłem ubranie. Na to wybiegł zdenerwowany Żuławski z okrzykiem: "Dlaczego przerwałeś?! Tak pięknie płonąłeś!". Gdyby nie wyjechał, na pewno grałbym u niego. Na plan "Na srebrnym globie" nawet nie zdążyłem wyjść, bo przerwano produkcję z powodu braku funduszy. Nie chciano Żuławskiego w kraju. Po jego wyjeździe, gdy tchnięty duchem Izabelli Cywińskiej, odmawiałem innym reżyserom, przestano mi cokolwiek proponować.

Czyli pozostał teatr. A teatr to ludzie, kto był dla Pana naprawdę ważny?

- Na pewno Jan Świderski to był mój guru. A w Poznaniu zawsze ceniłem Sławę Kwaśniewską, która była taką moją "podpowiedzią", mistrzynią w moim zawodzie. Bardzo przyjazny był mi Marian Pogasz, który zajął się mną, gdy przyszedłem do Poznania, przewiózł mnie nawet motorem. Bardzo ciepło wspominam też Bubę, Ljubicę Mroczkowską, kierowniczkę widowni. Lgnęliśmy do niej jak do matki. Gdy graliśmy "Operę za trzy grosze", przed każdym spektaklem siadałem na chodniku i żebrałem. Kilkakrotnie podjeżdżał milicyjny radiowóz, milicjanci łapali mnie pod pachy i ciągnęli do wozu. Wtedy wypadała Buba z okrzykiem: "Zostawcie go, kur..., to mój aktor!".

Ale prawdę mówiąc nigdy w teatrze nie przyjaźniłem się z nikim specjalnie. Tak wyszło, jestem raczej typem samotnika. Jakoś tak dziwnie się składało, zawsze gdy przychodził ktoś nowy, to się garnął do mnie, nawet prezenty jakieś były... Po latach dopiero zrozumiałem ich sposób myślenia, że jak gram, to znaczy mam chody w dyrekcji A jak zobaczyli, że ja w gabinetach właściwie nie bywam, to odchodzili ode mnie. Poza tym to moje aktorstwo było zwycięstwem nad kalectwem, czyli nad jąkaniem. I sam usuwałem się w cień. Nieraz zdarzyło mi się usłyszeć: "Jak ten jąkała dostał taką rolę?"

Jąkał się Pan poza sceną, na niej nigdy. Tymczasem dzisiaj rozmawiamy już długo, bez... zająknięcia. Jak Pan tego dokonał?

- Uwierzyłem w siebie. Na scenie widać uwierzyłem szybciej niż w życiu. Chyba lata były do tego potrzebne.

Uporał się Pan z jąkaniem, to może i samotnikiem stał się mniejszym. Z kim się Pan przyjaźni?

- Z Norbertem Skupniewiczem. Prawdziwy człowiek. Mogę koło niego tylko usiąść i milczeć. Oprócz malarstwa pisze wspaniałą poezję. Są jeszcze Strzeleccy w Puszczykowie, Jacek też malarz. I taki Krzysiu, grafik, mieszka na mojej ulicy. To chyba wszystko.

Sami artyści...

- Nie wiem, może to przypadek. Ja w ogóle kocham ludzi. Dla mnie nie ma znaczenia, co kto robi.

A kobiety? Wspomniał Pan na początku rozmowy o analogiach Pańskiego życia z "PEEPshow"...

Nigdy nie miałem szczęścia do kobiet. Jestem nieśmiały. Mówili o mnie kobieciarz, ale mówili też alkoholik, chociaż nie piłem. A do kobiet stroszyłem pióra i uciekałem. Wstydziłem się może, żeby nie odkryły, że się jąkam. Ale w końcu jakoś tak wyszło, że niektóre się mną zaopiekowały...

Jest Pan szczęśliwy?

- W tej chwili jestem, bo robię to, co kocham, ale może... nie trzeba tego rozpowszechniać.

***

MICHAŁ GRUDZIŃSKI

urodzony w 1944 roku w Warszawie, absolwent tamtejszej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, uczeń Jana Świderskiego: Od 1970 roku w Poznaniu. W latach 1970-73 aktor Teatru Polskiego, a od 1973 Teatru Nowego. W filmie debiutował w 1971 w "Trzeciej części nocy" Andrzeja Żuławskiego. Wielokrotnie pojawiał się na dużym ekranie. Masową popularność przyniosły mu występy w serialach - m.in. w "Na dobre i na złe", "Rodzinka pi.", "Świat według Kiepskich".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji