Artykuły

Jestem szczęściarzem

- Nadeszła epoka teatru, który estetycznie się ode mnie oddala. Psychologia i poezja z teatru wyparowały, a ja ich potrzebuję. Teatr wciąż jest dla mnie kreacją a nie wiwisekcją. Chcę, żeby mnie wzruszał, a współczesny zwykle mnie nie wzrusza - mówi JERZY STUHR

Z JERZYM STUHREM o zimnych prysznicach w Starym Teatrze i flirtach z Włoszkami - rozmawia Jolanta Ciosek.

Czy chce Pan porozmawiać o przeżyciach związanych

zchorobą?

- Nie, już nie. Wracam do pracy i o niej chcę rozmawiać. O życiu, zdrowiu, o życzliwości ludzi, dzięki którym przetrwałem te straszne dni. I im chcę się teraz odwdzięczyć, choćby tym, że wrócę dogrania w "33 omdleniach" z Krysią Jandą i Ignacym Gogolewskim, a we wrześniu odbędzie się transmisja tego Teatru Telewizji "na żywo" - jeśli oczywiście nadal będę w coraz lepszej formie. Bardzo chcę, żeby te półtora miliona ludzi zobaczyło, że można wracać do zdrowia, żebym mógł powiedzieć: "Dziękuję" wszystkim, którzy mnie wspierali i żebym dodał otuchy chorym. Planujemy też Teatr Polskiego Radia w Krakowie w mojej reżyserii i w gwiazdorskiej obsadzie. Sądząc po sukcesie "Wesela" ludzie oczekują na takie wydarzenia. No i jeszcze jedna ważna sprawa: napisałem dziennik z ostatniego roku mego życia. Nie, nie tylko o chorobie, walce, ale też o oglądzie świata z tej perspektywy, o sprawach polskich i rniędzynarodowych. Pierwszy zeszyt rękopisu złożyłem w Wydawnictwie Literackim. Piszę po kilka godzin dziennie. Okładkę zaprojektowała moja córka, Marianna.

Proszę wreszcie powiedzieć o planach najważniejszych - o najnowszym włoskim filmie...

- Czy pani da wiarę, że pierwszy raz wżyciu wezmę udział w historycznym filmie kostiumowym? Ja, który nie znosiłem żadnych filmowych charakteryzacji - na scenie, owszem, to co innego. No, czasami, dla własnej fanaberii, przebierałem się w filmie to za mnicha, to za księdza ale na serio - nigdy. To będzie film poważny, o bardzo ważnym historycznym momencie dla Włochów - wkroczeniu Garibaldiego do Rzymu. Przed nami rocznica powstania Włoch i telewizja RAI chce to uczcić filmem. U nich inaczej pojmuje się misję: u nas robi się jakieś bzdety, relacje z rozdania Orłów, a tam kręci się poważny film za duże pieniądze. Gram generała zakonu Jezuitów, który miał duży wpływ na papieża Piusa IX. Jestem już po pierwszej przymiarce kostiumów - wszyscy mówią, że świetnie wyglądam w sutannie. Niebawem lecę do Belgradu na pierwsze zdjęcia, a potem do Rzymu. Zabieram żonę, może choć trochę wynagrodzę jej tę troskę o mnie w chorobie.

Spędzając czas w ukochanych Włoszech, które zna Pan jak własną kieszeń?

- To prawda, kocham Włochy, Włochów, i myślę, że Włosi też mnie lubią. Ileż ja tam się nagrałem, i wykłady miałem, filmy kręciłem, zaprzyjaźniłem się z wieloma wielkimi, wspaniałymi reżyserami, jak choćby z Nannim Morettim, u którego grałem w "Kajmanie" - filmie o Berlusconim, i w "Habemus Papam". Włochy to piękny kraj, wspaniali ludzie. Mam do nich wielki sentyment. Wenecja była pierwszym zachodnim miastem, jakie zobaczyłem dostając tam stypendium. Byłem w niej zakochany. Zrozumiesz Włochów, jeśli zobaczysz to ich teatrum: uwielbienie dla kostiumu, maski, intrygi. Możesz poderwać zupełnie nieznaną kobietę i wejść z nią w jakiś flirt.

To Pana fascynuje?

- A jakże. Ten ich karnawał to jest cudowna, wielka szopa w niezwykłym entourage'em uliczek i kanałów. Ale teraz wybieram Rzym.

Wielokrotne pobyty we Włoszech to była ważna dla Pana szkoła teatru?

- Bardzo. Nauczyłem się grać na wielkich scenach, pokonałem barierę języka - potworną pracę w to włożyłem. Ale Włochy nauczyły mnie też poczucia humoru, beztroski, śmiechu dla śmiechu, a nie przeciwko komuś. Tym włoskim duchem przesiąknięte były moje realizacje komedii Szekspira. Teraz coraz częściej uciekam od rubasznego śmiechu w stronę refleksji, goryczy, ale niepozbawionej ironii i żartu. Czy pani uwierzy, że we Włoszech nikt nie kojarzy mnie z rolami komediowymi. Jak zobaczyli "Seksmisję" to byli zdumieni: Stuhr w komedii? We Włoszech uchodzę za bardzo dramatycznego aktora od Pintera, Dostojewskiego, Czechowa

A nie za kabareciarza czy wodzireja?

- Bardzo lubię żart, dowcip - przez tyle lat związany byłem z kabaretem. Ale przecież Maksiem z "Seksmisji" nie jestem.

Czyż nie powiedział Pan kiedyś, że ma w sobie, jajcarza" i trudno go wyrzucić?

- To prawda, bo jest to specyficzny sposób bycia i postrzegania świata, z pokazywaniem swoich nie najlepszych cech włącznie. Mojego kabareciarza, dzięki presji etyki Starego Teatru, potrafiłem jednak przekuć w szlachetne aktorstwo. To ona nie pozwoliła zrobić ze mnie showmana, do czego miałem wielkie inklinacje. Ale widzi pani, jak wyśpiewałem w Opolu słynny szlagier "Śpiewać każdy może", za który tak mnie pokochano, po telewizyjnych "Spotkaniach z balladą" - to w progu "Starego" zastawał mnie zawsze zimny prysznic. A to w postaci profesora Romana Stankiewicza, który brał mnie na bok mówiąc:, Jurek, to nie wypada, żeby aktor takiego teatru chałturzył na estradzie". A Jurek Binczycki krzyczał: "Nie wejdę na scenę z estradowcem". "Stary" trzymał mnie w ryzach, dyscyplinował. Widzę, że Maciek idzie podobną drogą kabaret, estrada, ale z drugiej strony teatr Krzysia Warlikowskiego. Kabareciarz tkwiący we mnie czasami ratował mi życie, najczęściej w sytuacjach upokarzających.

Ale wracając jeszcze do mojego wodzirejowania. Nie tak dawno byłem jeszcze rektorem w PWST, wychodziłem z zajęć, a tu podchodzi do mnie jakiś mężczyzna i mówi: "Mam serdeczną prośbę. Moja córka zdaje maturę i pomyśleliśmy, że najlepiej będzie jeśli pan poprowadzi zabawę. Możemy zapłacić do tysiąca złotych".

Pański jubileusz 65-lecia urodzin, tak uroczyście fetowany w Teatrze Ludowym...

- ...od samego premiera Tuska dostałem list odręcznie napisany wiecznym piórem i takie oto wyznanie: "Dziękujemy za wszystkie emocje i wzruszenia, po prostu pana kochamy"...

Wyznanie premiera, jubileusz - to wszystko na pewno skłania do refleksji, podsumowań...

- Moją karierę wyznaczały choroby: zawał zakończony książką teraz kolejna walka. Choroba bardzo człowieka zmienia, wszystko przewartościowuje w życiu. Mnie się też ten porządek zmienił.

Czy z tego powodu wziął Pan wiele lat temu rozbrat z teatrem?

- Nadeszła epoka teatru, który estetycznie się ode mnie oddala. Nie podoba mi się to, co proponują młodzi reżyserzy, nie rozumiem zachwytów nad ich, często brutalnym, ordynarnym, krzykliwym i powierzchownym teatrem. I wcale nie rewolucyjnym. To, co oni robią, to dla mnie wyważanie otwartych drzwi. Mam wrażenie, że widziałem już to wszystko w latach 70. w teatrze studenckim i zachodnim. Ta plakatowość, fragmentaryczność i pastwienie się nad człowiekiem, to wszystko już było. Dlaczego ci młodzi wciąż opowiadają o biologii i intymności człowieka? Dlaczego tak bardzo degradują go, a nie próbują zrozumieć? To nie jest mój świat, nie rozumiem takiej jego wizji. Miałem taki bliski kontakt z młodymi, a jednak ich teatr już nie jest moim teatrem. Psychologia i poezja z teatru wyparowały, a ja ich potrzebuję. Teatr wciąż jest dla mnie kreacją a nie wiwisekcją. Chcę, żeby mnie wzruszał, a współczesny zwykle mnie nie wzrusza. Czasem tylko przeraża. Ale są takie wyjątki jak "33 omdlenia" - takiego teatru ludzie potrzebują czujemy to po reakcjach widzów. Z Krysią przyjaźnię się od lat, wspaniale się z nią pracuje.

Podobno zawsze w życiu lepiej Pan się czuł w towarzystwie kobiet niż mężczyzn?

- To prawda. A w zawodzie od wielu lat trwam za kamerą albo na planie filmowym. Teatr mnie potwornie męczy.

A na szczeblu życiowej hierarchii, gdzie lokuje Pan aktorstwo?

- Proszę pani, po tylu okazanych przez widzów wyrazach sympatii, wręcz po wyrazach miłości, miałbym powiedzieć, że aktorstwo jest gdzieś, na którymś tam miejscu? Nie, jest bardzo, bardzo ważne.

Śledząc Pańską karierę można zauważyć wyraźny podział ról przez Pana granych: w teatrze kreował Pan postaci z klasycznego repertuaru, w filmie zaś stworzył niemal ikonę człowieka PRL-u z jego cwaniactwem, spsieniem, serwilizmem...

- To prawda. Ale te Piszczyki, Danielaki nadal żyją wśród nas. Grałem od cwaniaków po ludzi pogubionych, zastraszonych, ale też szlachetnych, jak Filip z "Amatora", w którym rodzi się i dojrzewa potrzeba sztuki. Na pewno istnieje we mnie dwoistość teatralna i filmowa. Czego jednak nigdy nie zniósłbym? - Siebie w filmie kostiumowym. Szpada, wąsy, jakaś kryza -czuję się w tym idiotycznie i od razu mnie to usztywnia. Dlatego z zasady odrzucam granie takich ról, nawet u Wajdy. To są bolesne odmowy, bo przecież tak wiele mu zawdzięczam.

W filmach przez siebie reżyserowanych zajął się Pan losem inteligenta, od PRL-u po współczesność...

- On zwykle jest w moich filmach outsiderem, bo też i w tym kraju jest marginalizowany. Najwyraźniej to widać w "Spisie cudzołożnic". Z kolei w "Historiach miłosnych" mówię o tym, jak trudno pięćdziesięciolatkowi połapać się w uczuciach. Ileż w nas jest zahamowań, braku umiejętności wyrzucania z siebie uczuć, ale i obdarzania nimi innych. "Tydzień z życia mężczyzny" to najsmutniejszy mój film, bo o męskich słabościach, wewnętrznej hipokryzji. To był dla mnie najtrudniejszy film - dłużej zastanawiałem się, czy go zrobić niż w efekcie robiłem. Z kolei "Pogoda na jutro" była zmierzeniem się z rozterkami związanymi z pokoleniową zmianą wartości. To był film o mnie i o młodych, ale mówił o dzielącej nas przepaści nie tylko w sferze cywilizacyjnej, ale i mentalnej. I tak to układają się te moje obrachunki z polskim inteligentem, który wie, gdzie są pryncypia, ale jest za słaby, aby je realizować.

Dziś czytam Pańskie gorzkie słowa: "My potrafimy tylko chamów grać. Chamy nam lepiej wychodzą na ekranie". A przecież kino współczesne ma być też naszym portretem - to, jak to z nami jest?

- Widzi pani, ta chamówka - z bólem to mówię - jest w nas i pewnie dlatego w aktorstwie lepiej nam wychodzi. Już Zanussi pytał: "Kto ma zagrać polskiego inteligenta? - tylko Zapasiewicz". Ale Zapasiewicza, niestety, już nie ma wśród nas. A mimo to chodzi mi po głowie nowy film, a jakże, o polskim inteligencie. A poza tym mam mnóstwo zajęć domowych, związanych z ośmiodniową wnuczką i Matyldą, dwunastoletnią córką Maćka które będą z nami spędzać wakacje, więc wszystko musi grać. Szybko i do przodu - to moje hasło. Bo przecież tak naprawdę jestem szczęściarzem.

65 lat to kawałek życia - Pan ma swoją teorię na temat upływu czasu?

- Kazimierz Opaliński w tym wieku dopiero zaczynał karierę. Mając siedemdziesiątkę zagrał jedną z największych ról filmowych. Dla mnie zerwanie kartki z kalendarza na kolejny rok jest zawsze znakiem, że nie wyprzedzę swojego czasu. On musi iść tak, jak ma iść. A ja muszę się mu podporządkować.

Czego, oprócz oczywiście zdrowia, życzyć Panu na te piękne urodziny?

- Dużo szczęścia Bo na "Titanicu" wszyscy byli zdrowi, tylko szczęścia nie mieli.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji