Artykuły

Ludzie są - srokaci...

Błyskawiczna kariera światowa. Trudno dziś sobie wyobrazić, jak szybki był start Gorkiego ku sławie. Dwudziestopięcioletni samouk rusza w świat za chlebem, debiut ma prowincjonalny w dalekim Tbilisi (pracuje tam na kolei), po trzech latach chcą go już w stolicy, dwa tomiki prozy zdobywają mu rozgłos, jeszcze pierwsza powieść - i oto 34-letniego pisarza petersburska Akademia Nauk wieńczy tytułem członka honorowego. Zesłańca! (Chodziło o nielegalną drukarnię). A gdy Mikołaj II założył weto, w całej Rosji zawrzało. Znani pisarze demonstracyjnie rezygnują z członkostwa akademii... Obok Lwa Tołstoja wyrósł nowy autorytet moralny.

To samo w Europie. Prawda, że po Turgieniewie, Tołstoju i Dostojewskim grunt był tam już przygotowany, elity kulturalne i wydawcy mieli wyczulone ucho na rewelacje ze Wschodu. I ledwie MChAT zdołał w tymże tak pełnym roku 1902 przeforsować debiut sceniczny niedoszłego akademika, natychmiast premiery "Mieszczan" sypią się na wyprzódki po wielojęzycznych scenach Europy. Berlin, Praga, Wiedeń, Turyn, Drezno itd. Kraków był pierwszy: jeszcze w tym samym roku, w sezonie jesiennym. (Wśród recenzentów - Zapolska!)

Uprzytomnić należy przy tym, że teatr Gorkiego nie wchodził w pustkę. Ibsen, Maeterlinck, Wedekind, Skandynawowie zdążyli już zaprzątnąć umysły. A Kraków - jakby tamtych nie dość - był właśnie podpalony przez Wyspiańskiego. Grzymała-Siedlecki: "Dramat Gorkiego dotarł do nas bezpośrednio po wstrząsie Wesela". Zaś Leon Schiller wspomina, że "u ludzi, którzy przechodzili przez różne fluktuacje sztuki teatralnej, wrażenie było olbrzymie". Coś nowego, orzeźwiającego, nie naturalizm i nie modernizm, gdzieś "obok wielkich dramatów Ibsena, czy nawet bardziej poetycznych".

Zaskakujące, słowo! Nie kojarzy się nam z tematyką mieszczańską. A jednak trzeba zaufać świadkowi tak wysoko kwalifikowanemu i wychylić się poza barchany i samowary. Przypomnieć po marksistowsku, że miało jednak mieszczaństwo swą wielką arię na scenie historii: od renesansowego rozkwitu miast włoskich i hanzeatyckich po nieuniknioną degenerację (której dulskość i biezsiemionowszczyzna nie były jeszcze najgorszymi przejawami). Otóż carska Rosja, z całym ogromnym bogactwem swych euroazjatyckich możliwości, była przez swe zapóźnienie jakby żywym skansenem dziejów mieszczaństwa. Obok mecenasów sztuki w milionerskim stylu - ludzie na etapie westernu; paryskie wyrafinowanie i berlińska neurastenia obok juchtu i łapci; mieszczanie-pięknoduchy zerkający na spadek po mieszczanach-dewotach kopiejki... Ileż w tym przymusowym skansenie póz, kompleksów, przystosowań przez odczłowieczenie, w poczuciu stagnacji narzuconej przez ustrój.. Kupiec Lutow (w "Klimie Samginie") o carze:

"Rzucił czapkę na ziemię i zawył.

- Ach ta głupia, tchórzliwa świnia. Palacz... ludźmi ogień roznieca... Jeszcze nie było u nas tak podłego panowania. Iwan Groźny, Piotr... ci mieli jakiś cel. A ten ma - co?! Bydlę niewydarzone..."

Tak szeroka panorama sił i losów ludzkich to już nie ciasna klatka naturalistów. Tego się nie załatwi "obrazkiem z natury", satyrą czy pamfletem. To jest wyzwanie, na które pisarz dużej miary może i musi odpowiedzieć całym sobą: artystycznie i egzystencjalnie, wystawić swe ideowe rezerwy. I z tego właśnie się bierze ten pierwiastek poetyczny w "Mieszczanach", o którym mówił Leon Schiller. On decyduje o trwałości tej sztuki.

Wielkość i upadek klasy, historia naturalna sił. Dopuszczając je do głosu, artysta staje się "sprawiedliwy". W starzejącym się rzemieślniku, głowie rodziny, widzi Gorki dalekiego kuzyna takich mocarzy mieszczańskiej legendy, jak Bułyczow, Wassa Żeleznowa i im podobni. A jego edukowane dzieci? To już dalszy proces degeneracji. Ojciec był jeszcze w stanie kochać (po swojemu) przybranego wychowanka: nie pojmuje go, ale rozumie jego zdrowie i siłę. Dzieci są już puste, nietwórcze i ślepe (dlatego ich cierpienia są tak nieapetyczne). To już egzystencje "osobne", egoizm w stadium pasożytniczym. Stara kultura rodowa rozpadła się, nowa - postępowa, uniwersytecka - ma dostarczyć tylko maskujących frazesów. Zwątlały wilcze zęby, więc przydadzą się protezy. Gorki ma różne warianty barbarzyńcy z dyplomem wyższej uczelni. A w jakim skupieniu obserwuje dzisiejsza widownia ten mechanizm rozpadu rodziny!

Ale zastanówmy się: ile ubyłoby z dramatyzmu sztuki, gdyby Gorkiemu nie było żal starego Biezsiemionowa. To nie czułostkowość. Jest tyle sił w narodzie - dopowie niebawem z krakowskiej sceny Wyspiański.

I teraz przeciwstawienie - Nił. Żeby rolę Niła zrozumieć, trzeba wniknąć w sprawę samego Gorkiego. Docenić jego niesamowitą chłonność intelektualną, wczesną aktywność (jego "uniwersytety") i otwartość, czyniące go wszędobylskim świadkiem i sędzią najprzedziwniejszych alternatyw kulturalnych epoki. Był jak stworzony żeby "żyć w ciekawych czasach" i sprostał im - jako człowiek, działacz i artysta. (Nb. spróbujcie np. czytać "Klima. Samgina" bezpośrednio po lekturze Sartre'a lub "Pożegnania jesieni" Witkacego - zobaczycie, czy doznacie rozczarowania.) Otóż Nił jest zwiastunem tej samej klasy. Nie utopijny prostaczek obdarzony charyzmatem wszystkich cnót kontrastujących ze znikczemniałym otoczeniem. Nie, to jeden z tych, których Gorki znał i wśród których dojrzewał w działaniu. Można powiedzieć więcej; pisarz ofiarowuje tu przyszłym widzom siebie, własną projekcję, jako zachętę i wyzwanie. Taki to egzystencjalizm, optymistyczny.

Tak, bo sprawa cała rozgrywa się jeszcze jakby w obliczu chórów. Jest to para ludzi deklarujących swą wolność, niezależność. Dziecięco wrażliwy stary ptasznik - półchór Natury. I drugi półchór - Sztuki, w postaci śpiewaka, który nie zdołał jeszcze ugasić alkoholem wrażliwości artysty. Szeroko i czysto zakrojona struktura tego realistycznego moralitetu!

I tak została zrealizowana w Teatrze im. Słowackiego. Reżyserująca gościnnie Ludowa Artystka Ukrainy Irina Mołostowa okazała się wytrawnym dyrygentem tej partytury. "Nie ma ludzi czysto białych i całkiem czarnych, ludzie są srokaci, zagmatwani, bardzo złożeni..." - pisał Gorki. Dopuścić do głosu całą tę "srokatość" i złożyć z niej zgodny chór spektaklu, a więc dać polifonię zhierarchizowaną według wagi znaczeń (jakże obfitych w skojarzenia aktualne!) - to zadanie zostało spełnione. Tego nie da się zbyć etykietką "przedstawienie akademickie"! Jest to inscenizacja ważna, bo podaje nam czysty ton Gorkiego, architekturę jego myśli. Nie pomyli się tego spektaklu ani z Czechowem, ani z Ostrowskim. A na poziomie myśli wszystko staje się aktualne i współczesne. Zostaliśmy zaproszeni do myślenia o kondycji ludzkiej, o szansie człowieka w sytuacji rewolucyjnej, o wielkich traktach i ślepych zaułkach tej szansy. I widownia to podchwytuje, w skupieniu i z pełnym zaangażowaniem. Nie oślepiana efekciarstwem - widzi lepiej...

Co zaś do efektów (tak lubych sercu naszych debiutantów reżyserskich i recenzenckich), owszem, dostaliśmy próbkę wytrawnej ręki. Matka Agafia to zahukany wypłosz, sługa i cień swego męża, a przecież czujna strażniczka domowego ogniska. Baba wiejskiego stempla, nie na poziomie żony kandydata do władz miejskich, ale nadrabia gorliwością. Dla akcji to tylko groteskowy przerywnik w stylu "łubok" czyli cepelia. I oto nagle w krytycznym momencie Agafia jak w balecie spódnicami przefrunęła przez scenę: do nóg, do ręki pana i władcy! Legł długi tren, brudnożółty trójkąt, przypięty do ciemnej bryły męża. De profundis. Sprowokowana czułość i natychmiastowe opamiętanie się tego tyrana wywołują zachwyt widowni. A oto już oboje, dziad i baba, siedzą na kufrze swych domowych skarbów; prosto do widowni: gdzie nasze życie, gdzie dawne zapały i nadzieje?.. Znakomite scherzo, dopowiadające tak wiele, a bez naruszenia proporcji rzeczy. Halina Zaczek i Marian Cebulski spisali się tu wirtuozowsko.

O urodzie jednak tego spektaklu stanowią nie kreacje, lecz czysto podana i docierająca do widowni prawda każdej postaci. Toteż nie warto wystawiać cenzurek aktorom doświadczonym, jak Przybylska Tatiana, Sagan-Tienerew czy Cebulski-Biezsiemionow. Zaskoczył mnie natomiast Józef Skwark, którego pamiętam w zupełnie innych rolach: jego Pierczychin, dziecko natury, to miła niespodzianka. (Dobre słowa słyszało się też o Adamskim, którego nie widziałem.) Szczęśliwym zbiegiem okoliczności były chyba osobiste predyspozycje Krzysztofa Jędryska do roli Niła. Wniósł do niej dużo, z naturalnością tak przekonującą, jakby się nad nią wcale nie napracował. Trochę więcej egzaltacji mentalnej (wzorków nie brak w środowisku!) radziłbym poszukać młodym kontestatorom: tej dobrej, rozluźniającej (jak u Szyszkina, żeby jego charakterystyczność stała się bardziej mimowolna), jak i tej złej, pozerskiej i pętającej, jak u Piotra, liberała z przypadku. Miały ją natomiast H. Wiśniewska jako "kobieta wolna" (w przyszłości czeka ją Juliasiewiczowa!), a zwłaszcza D. Wiercińska, ładnie ufna, skromna i mocna partnerka Niła.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji