Artykuły

Ojcobójstwo

"Uroczystość" w Rozmaitościach to ważne przedstawienie. Reżyser patrzy na swoje postaci osobno.

Mam kłopot z Grzegorzem Jarzyną. I nie tylko ja - wszyscy go mamy. Oczekiwania wobec najbłyskotliwszego debiutanta ostatnich lat i szefa Teatru Rozmaitości są spore. A on uparł się, by skomplikować życie sobie, publiczności i krytykom. Po zachwytach nad czterema pierwszymi przedstawieniami przyszły dwa lata chude, wypełnione intelektualnymi kompromitacjami reżysera podczas realizacji "Doktora Faustusa" Manna i opierającego się na "Idiocie" Dostojewskiego "Księcia Myszkina". Zrozumiawszy, że adaptator z niego raczej nie najlepszy, Jarzyna przestał zdobywać teatralne Himalaje i wrócił do mozolnego wykuwania własnej niszy. Może ochłonął, może dojrzał. Na zarzuconego "Makbeta" przyjdzie jeszcze czas. Na razie poprzestał na tym, co już potrafi. A co potrafi?

Najmłodszy uczeń Dogmy

Umie pracować z aktorami. Zna się na promocji swojego talentu. Ma własny, lekki i natychmiast rozpoznawalny, choć zarazem trudny do podrobienia styl. I stale szuka czegoś nowego. W "Uroczystości" dochodzi do głosu inny Jarzyna, nie tylko dlatego, że reżyser wybrał sobie nowy pseudonim i zwolnił tempo pracy (jeden spektakl na rok). Najnowszą realizację podpisał symbolem H7. Może dlatego, że "Uroczystość" to siódme przedstawienie Horsta. A może pozostał wierny ostatniej i najważniejszej zasadzie Dogmy, w zgodzie z którą zrealizowano "Festen" - filmowy pierwowzór spektaklu. Przykazanie Dogmy brzmi: "Nazwiska reżysera nie należy wymieniać". Jarzyna zdecydował się na redukcję pseudonimu do tych dwóch znaczków, bo reżyserując, schował się za aktorami i dramaturgią w większym stopniu, niż to dawniej bywało.

O czym jest "Festen", czyli "Uroczystość"? Dania, może dziś, może kilka lat temu. Miejsce akcji to ogromna rezydencja wpływowego restauratora Helge, który obchodzi właśnie swoje sześćdziesiąte urodziny. Uroczystość odbywa się kilka tygodni po samobójczej śmierci jego córki Lindy. Jej brat bliźniak, Christian, postanawia ujawnić rolę ojca w ich życiu. W dzieciństwie oboje z Lindą byli przez niego molestowani seksualnie.

Jarzyna czyta "Uroczystość" jako sztukę o ojcobójstwie. Mówi o świecie, w którym Izaak ofiarował Abrahama, bo nie znalazł w nim ani Boga, ani prawdy, ani czystości. Reżyser świadomie ucieka od bluźnierczo-mitycznego szkieletu tej opowieści. Myli tropy, starannie ukrywa symboliczne gesty. Niczym jakiś teatralny Pan Freud zrywa z ludzi maski, pozbawia ich dostojeństwa, wydłubuje z głów emocje, kłamstwa i winy. Lecz jednocześnie nie doprowadza do wstrząsu, nie leczy, nie hipnotyzuje widzów. Po prostu wciąga w wir zdarzeń, każe z niepokojem śledzić walkę między Ojcem i Synem.

Ojciec Jana Peszka to człowiek, który nie ma wstydu, wyrzutów sumienia. Peszek zamienia go w pozbawiony emocji automat, przez którego pancerz pozornie nic się nie przedrze. Helge jest skupiony wyłącznie na celebracji własnej patriarchalnej dostojności: jak godnie kroczyć, jak elegancko siedzieć. Jest niewinny, bo nic nie pamięta. On swoje grzechy wobec dzieci wyparł ze świadomości, choć każde z nich skrzywdził: to z jego powodu Helena (Danuta Stenka) jest nimfomanką, Christian (Andrzej Chyra) - impotentem, Michael (Marek Kalita) bije i poniża żonę, którą zresztą zdradza na każdym kroku. Więc kim są teraz dzieci takiego Ojca? To zranione i umykające przed pogonią zwierzaki. "Dlaczego nam to zrobiłeś, tato?" - takie pytanie zadadzą mu przy urodzinowym stole. "Tylko do tego się nadawaliście" - warknie Helge. Symboliczne zabójstwo ojca w spektaklu Jarzyny jest tylko potwierdzeniem, że Helge w tym świecie już dawno umarł.

W tym szaleństwie jest Jarzyna

Reżyser prezentuje się tu jako prawie racjonalista. Adaptując dramat, usuwa sceny z duchem Lindy. Obecność zmarłej siostry Christiana objawia się tylko w falujących foliowych firankach, którymi przesłonięty jest prysznic w łazience. Jarzyna rozpoczyna spektakl niespiesznie, cichutko, jak gdyby długo kontemplował zdjęcie przedstawiające olbrzymi stół w monumentalnej sali balowej, powoli wypełniającej się gośćmi. I oto osiąga w niesamowity sposób kilka rodzajów teatralnego realizmu. Widz czuje, jakby stale patrzył na tę samą przestrzeń pod innym kątem, jakby unosiło go falowanie nastrojów bohaterów. Reżyser eksperymentuje z akcją symultaniczną: oto grupa aktorów wchodzi przez troje drzwi do swoich pokojów, a my widzimy ich wszystkich równocześnie przez nie istniejące ściany. W innych sekwencjach postacie wylewają się ze scenicznego świata jak woda z pełnego wiadra. Znikają za drzwiami, grają w kulisach, na drugim, trzecim planie. Kolejnym zabiegiem przełamującym realistyczną perspektywę wydaje się usadzenie przy stole dwóch starych pierników z loży masońskiej, przyjaciół rodziny. To monstra, które w finale ujawnią swoje prawdziwe oblicze.

Właśnie wtedy, u kresu urodzinowej nocy, reżyser przełamie programowy ascetyzm tej inscenizacji i nagle mamy przed oczami inny świat - barokowy, rozedrgany, wypełniony wizjami, spazmami i tajemniczą muzyką. To wszystko, co dawniej drażniło w przedstawieniach Jarzyny, ale było znakiem firmowym jego teatru, w warszawskiej inscenizacji znalazło się wreszcie na właściwym miejscu. Jarzyna zmienia styl scenicznej narracji, bo szaleństwo Christiana udziela się innym osobom. Rezydencja staje się obrazem ich mózgów, ciał i trzewi. Eksploduje absurd, rzeczywistość zostaje wręcz surrealnie skrzywiona. Ale musi tak być - przecież ludzie od Jarzyny upili się, puściły im nerwy, runął im cały system wartości, w które wierzyli.

Świetnie wypadł w przedstawieniu drugi plan - te wszystkie żony, wujowie, ciotki i przyjaciele domu: Aleksandra Konieczna, Bronisław Pawlik, Danuta Szaflarska, Magdalena Kuta, Lech Łotocki, Edward Żentara. Zagadkową, niebanalną postać nieatrakcyjnej, ciapowatej kelnerki o imieniu Pia stworzyła Magdalena Cielecka. Matka Ewy Dałkowskiej jest zgaszona, pusta, przytłoczona przez męża. W niej też nie ma miłości do dzieci.

Oczywiście, parę zarzutów wobec reżysera można sformułować. Że nie dopilnował Marka Kality jako Michaela, który w paru scenach uderza w fałszywe nuty, przerysowuje swojego bohatera. Że do ważnej roli Gbatokaia zatrudnił czarnoskórego anglojęzycznego naturszczyka. Nie wiem także, czy było warto burzyć dramaturgię spektaklu. Po dwóch godzinach zadawania ciosów w cielesność scenicznego świata, stopniowego narastania atmosfery psychicznego osaczenia, Jarzyna decyduje się na gwałtowne cięcie. Kończy się uroczystość, pijani i zmordowani bohaterowie zasypiają w swoich pokojach. Po piętnastominutowej przerwie wracamy na niecały kwadrans na scenę i widownię - już jest ranek, śniadanie. Aktorzy nie potrafią odtworzyć poprzedniego napięcia, a uczucie ulgi i oczyszczenia, jakie ogarnia rodzinę Christiana, nie współgra już z emocjami widowni. O co chodzi? Przecież pospacerowaliśmy sobie po korytarzu, wypiliśmy kawę. Publiczność i bohaterowie "Uroczystości" na powrót są sobie obcy. Rozumiem sens zabiegu, nie wiem tylko, czy skórka była warta wyprawki. Nastrój diabli wzięli.

Osobno, choć razem

Reżyser w przeciwieństwie do swoich dwóch poprzednich spektakli daje na scenie złudzenie pełnego, gotowego świata, który istniał, zanim weszliśmy do teatru, i będzie istniał nadal, kiedy z niego wyjdziemy. Nie fragmentaryzuje narracji. Charakterystyczne, że nie interesują go, jak jego mistrza Lupę, uwikłania między bohaterami. Jarzyna patrzy na swoje postaci osobno, jakby brał każdego za rękę i skakał z nim w ciemność. Podczas rodzinnej uroczystości wszyscy oni są razem, a jednak nie są. Każdy bohater toczy ostateczną rozgrywkę z sobą. Nie jest ważne, czy Christian obrazi ojca oskarżeniem o gwałt. Pal sześć, czy zniszczy jego autorytet i dobre imię. Istotne, że Christian, którego czysto i delikatnie gra Andrzej Chyra, odważy się przyznać: "Tak, jestem ofiarą. Nienawidzę cię, ojcze!".

Spektakl ten zrobiono nie po to, żeby każdy zobaczył w nim swoją rodzinę. I nie po to, żeby po powrocie z teatru zrujnować do fundamentów prywatną domową hierarchię. Nie ma w Jarzynie pasji budziciela sumień, który smaga instytucję rodziny, po to, żeby ją ocalić. Reżyser mówi tylko, że to, co zatajone, trzeba wyjawić, za wszelką cenę, ale i ostrzega: spokój raz zburzony będzie potem tylko złudzeniem. Ludzie będą zawsze tacy sami. W finale przedstawienia Jarzyny miejsce Ojca w rodzinnej hierarchii zajmuje Michael.

"Uroczystość" w Rozmaitościach to ważne przedstawienie, może nie tyle dla polskiego teatru, co dla samego Jarzyny. Reżyser odnalazł kierunek, w którym powinien pójść. Nie syntezy, obrazy, dźwięki, rytuały, ale ludzie. W całej swej potwornej małości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji