Artykuły

Niedostrzeżona okazja?

Czesław Roszkowski, o którym od dawna wiedzieliśmy, że jest aktorem subtelnym i pełnym ciepła, gra obecnie na scenie warszawskich "Rozmaitości" postać jednego z "dozorców wydm", Burłaka, w sztuce Jerzego Przeździeckiego "Garść piasku". Autor celowo dał tutaj tylko szkic, złożony z kilku rysów. Nawet słowo "Burłak" zostało w drukowanym tekście ujęte w cudzysłów; zapewne nie jest to nazwisko, lecz przydomek. Kim jest ten człowiek? Nie należy do tzw. "inteligencji"; może pochodzi z peryferii warszawskich. Czym się zajmował? Jaki jego zawód? Nie wiemy. Jego życie zostało przełamane przez wojnę, pobyt w obozie oświęcimskim, bolesne wspomnienia. Wyznaje: "Jak mam kawałek chleba, dach nad głową - to już dobrze. Moje szczęście jest... oświęcimskie. Wystarczy mi słońce i to, że nikt mi nie strzeli w tył głowy. Może nie mówi jednak całej prawdy?

Czesław Roszkowski umieszcza punkt grawitacyjny tej roli w jednej ze scen końcowych, w kilku prostych zdaniach, w długo tajonym i nagle wybuchającym wyznaniu. Oto pierwszego dnia wojny, w początkach tego "bajzlu" (jak umyślnie ironizuje Burłak), nalot zabrał mu dziecko. "Miałem kiedyś córkę... i przegrałem. Wszystko... co mogłem przegrać". Te słowa tłumaczą dużo - i nie tylko w sprawie "Burłaka". Dają one na wpół ironiczny komentarz do stale powracających marzeń "dozorcy wydm": o wygranej w totolotku. Okazuje się, że Burłak sam z siebie drwił cały czas! Czegóż by mógł się spodziewać człowiek, który wszystko stracił?

Ale czy wszystko? Warto podnieść, że ów tragiczny nalot odbył się pierwszego września 1939 roku, a Burłak potem znalazł się w Oświęcimiu. Można więc przypuścić, że działał w konspiracji. Nawet strata dziecka nie odebrała mu miłości do ludzi i wiary w przyszłość. I gdy się znalazł w miejscowości kuracyjnej, na posadzie dozorcy wydm, próbuje na swój sposób, niby ironicznie i szorstko zrobić coś dobrego: ratować młodego człowieka, który się rozbija o przerost ambicji i nieumiejętność znalezienia własnej drogi. Myślę, że Roszkowski tak właśnie ową postać buduje, tak ją wypełnia swym utajonym - czy raczej przytajonym - ciepłem. Jest to optymistyczny komentarz do problemu człowieczeństwa, którego nawet klęski nie mogły przytłumić.

Jeśli życie jest grą, czyż nie jest nią także owa kwintesencja życia, którą nazywamy miłością? Oto wspaniała dziewczyna. Anka, piękna, inteligentna, pełna wdzięku. Spróbujmy także i dla tej roli poszukać punktu ciężkości w grze warszawskiej jej wykonawczyni, Anny Milewskiej. Myślę, że można go znaleźć w scenie między Anką a Gezą, nieoczekiwanie a ciekawie oświetlonej przez Milewską. Anka cały czas przybiera wobec kochanego przez nią człowieka maskę trochę dziecinną, czyli pozę samoobrony. Geza prowadzi dialog współczesnej młodzieży, ironiczny i prawie brutalny, żartobliwy i niby koleżeński. Ale w pewnej chwili, ów ton nagle znika. Anka prosi, by Geza mówił jej o miłości, choćby tymi kłamliwymi, upozorowanymi, a jednak zawierającymi cząstkę tęsknoty, słowami, jakimi się zwraca do innych dziewcząt, gdy je uwodzi. Ze zmrużonymi oczyma, z uśmiechem prawie triumfalnym. Milewska rzuca krótkie i namiętne słowo "mów!". Aktorka ma coś własnego i przekonywającego do powiedzenia środkami swej sztuki. Zarazem jest to punkt oświetlający całą rolę. I całą postać.

Można przypuszczać, że w tej miłości jest także wola gry, stawianie wszystkiego na kartę. Anka przyjechała do nadmorskiej miejscowości przed dwoma laty. Przyjechała na wczasy, poznała byłego mistrza pływackiego, Gezę. "Postawiła" wszystko na tę miłość, jak się stawia na określoną liczbę w grze. Trudności podniecają jej ambicję, jej wolę walki. Zarazem jednak coś innego się w niej krystalizuje. Zaczyna rozumieć, że imponujący wszystkim, przystojny i obdarzony wyobraźnią, uchodzący za materiał na pisarza, a więc budzący snobizm, modny Don Juan nadmorski - jest po trosze dzieciakiem. Że nie dba o dziury w skarpetkach ani o własne zdrowie. To jeszcze bardziej podnieca miłość, w której się już kryje instynkt opiekuńczy, ale przyjdzie moment, gdy nawet tej duchowo silnej i zakochanej dziewczynie, która się skutecznie umie bronić ironią, wreszcie zabraknie tchu. Gdy się zjawi doradca, który argumenty rozsądku podsunie - w dość podejrzanej sytuacji. Obudzenie się egoizmu będzie dla Anki, w paradoksalny sposób - synonimem życiowej klęski.

Ale czas już powiedzieć, kim jest ów drugi, obok Burłaka, "dozorca wydm", znany nam tylko z nazwiska (a nie z imienia), Geza. Młody człowiek, więc przedstawiciel generacji już powojennej, tej, która nie zaznała bomb, okupacji, obozów. Sportowiec, mistrz pływacki. Ale z karierą nagle przerwaną, z powodu choroby serca, uniemożliwiającej trening i zawody. Ileż to w sporcie podobnych wypadków! I jakoś kończą się kompromisowo. Ale chłopiec jest niesłychanie ambitny. Owa ambicja, przechodząca w egotyzm i miłość własną, napięta do ostatecznych granic, przy słabej woli i niemałym autokrytycyzmie - wiedzie na manowce. Sport - to przede wszystkim szkoła rozżarzonej ambicji; przynajmniej sport współczesny, przesycony niezbyt zdrowym kultem mistrzów. Geza, straciwszy szansę sławy sportowej, próbuje czegoś innego. Chce napisać powieść zwracającą uwagę. Czy ma talent? Nie wiem. Faktem jest, że za dużo mówi o swej przyszłej książce, za dużo z niej na prawo i lewo rozrzuca myśli czy obrazów, by mógł ją naprawdę napisać. Przy tym atmosfera miejscowości letniskowej też nie jest zdrowa. Działa, jak sport zawodniczy: podsyca nadmierne ambicje w ciągu "sezonu", by potem zamierać w długich miesiącach zimowych.

Geza staje się więc ofiarą ambicji. Działa przeciw niemu, nawet gdy się z nią mieszają instynkty szlachetniejsze. Nie jest to w sztuce wyraźnie powiedziane, ale czujemy, że Geza nie tylko przez słabość woli nie potrafi uchwycić okazji jaką dlań stwarza miłość Anki. Były mistrz pływacki, chory na serce, a tylko połowicznie wierzący w swój talent literacki, gra fałszywą, umyślnie poniżającą rolę - ponieważ jest zbyt dumny, by przyjąć uczucie, które uważa za ofiarę. Kiedy wreszcie zrozumiał, że ta miłość była dlań ważniejsza niż sam myślał, jest już za późno. Także i ten gracz stracił wszelkie stawki. Grający tę rolę młody aktor, Leonard Pietraszek, chyba zanadto akcentuje powierzchowną stronę owej "gry", alkoholizm, frazesy mówione przygodnym kochankom, pozerstwo. Złe operowanie frazą, pewna maniera dykcyjna, utrudnia dostrzeganie w owej grze głębszego jej planu. Może to zresztą zostało spowodowane koncepcją reżysera Czesława Wołłejki, który dla komediowego efektu poświęcił w tej roli - sprawy psychologiczne. A przecież myślę, że w tym jednym wypadku dziwny zawód Gezy (i Burłaka) ma nieprzypadkowe znaczenie. Obaj są "dozorcami wydm", pilnują owych nadmorskich usypisk, które chronią ląd przed obsunięciem. Cóż może być na pozór bardziej sypkiego niż ich funkcja? W istocie jest to praca cenna i ważna. Burłak spełnia ją dobrze. Geza mógłby to czynić jeszcze lepiej, gdyby sam sobie nie utrudniał zadania. W miłości jego do Anki, wzajemnej, a przecież właśnie przez to samo unicestwiającej, jest coś z procesów rozsypywania, dewastacji.

Starałem się analizować tę sztukę, gdyż uważam ją za zjawisko ciekawe, zarówno z literackiego jak i teatralnego punktu widzenia. Tyle się mówi i pisze o polskiej dramaturgii współczesnej. Oto okazja do zbadania sprawy na przykładzie konkretnym. Starajmy się, by ta okazja nie przeszła obok nas, niezauważona.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji