Artykuły

Za granicą słów jest taniec

Na początku muzyka jest tylko szmerem pełnym zgrzytów, dysonansów i metalicznych brzęczeń, lecz po kilkunastu minutach osiąga natężenie na granicy wytrzymałości, rani hałasem, obezwładnia i całkowicie pochłania - o spektaklu "Gracerunners" w choreografii Karen Foss z Lubelskiego Teatru Tańca pisze Anna Kiszka z Nowej Siły Krytycznej.

Co robić, kiedy słowa zawodzą? Czy istnieje inny sposób komunikacji, który mógłby je zastąpić? Czy tym, co uratuje nas przed przymusowym dławiącym milczeniem, mógłby stać się taniec?

Właśnie te pytania i próba odpowiedzi na nie zdają się być osią Gracerunners, spektaklu Lubelskiego Teatru Tańca. To pierwszy od kilku lat projekt, w którym zespół wystąpił w pełnym składzie (Ryszard Kalinowski, Wojtek Kaproń, Beata Mysiak, Anna Żak). Jeśli nie liczyć "Głodu Knuta Hamsuna" (2010) - w którym oprócz wymienionych zagrali Barbara Czajkowska i Jacek Brzeziński - ostatnim wspólnym przedstawieniem było "48/4" z 2007 roku. W międzyczasie powstawały projekty solowe: "Kosmos" Wojtka Kapronia (2010), i spektakle angażujące cześć zespołu: "NN. Wacławowi Nizyńskiemu" Ryszarda Kalinowskiego i Wojtka Kapronia (2008), "Nano" Beaty Mysiak i Ryszarda Kalinowskiego (2010) oraz "Endo", w którym Beata Mysiak wystąpiła z Barbarą Czajkowską i Justyną Konstańczuk (2009). Powrót do pełnego składu cieszy tym bardziej, że jego owocem jest ciekawy spektakl - prosty (niemal ascetyczny), wymagający i intrygujący ze względu na postawione w nim, wspomniane już wyżej, pytania.

W budowaniu jego formy dużą rolę odgrywa scenografia, której najważniejszym elementem jest stojąca w poprzek sceny szeroka przesłona z przepuszczających światło półprzezroczystych kwadratów. Rozdziela ona przestrzeń na dwie części - raz służy tancerzom za tło, raz ich zasłania - i pełni funkcję ekranu, na którym wyświetlana jest abstrakcyjna, monochromatyczna, pulsująca projekcja. Oprócz tego na scenie znajdują się jeszcze tylko dwa rekwizyty: biały chodnik z grubej tkaniny i stojący na uboczu mikrofon. Kolorystycznie scenografia utrzymana jest chłodnych barwach: bieli, błękicie, czerni i szarości.

Spektakl nie ma fabuły ani wyraźnego początku. W pewnym momencie na brzegu sceny pojawia się niezauważenie Beata Mysiak i przez kilka minut to podbiega do mikrofonu, to odskakuje od niego, powtarzając słowa: "Jestem gotowa". Raz jeden ten informacyjno-zaczepny komunikat zaburza zdanie: "Jestem zmęczona". Z jakiegoś powodu to właśnie ono dźwięczy w przestrzeni najdłużej. Chwilę później w głębi sceny na białym chodniku pojawia się Anna Żak i tańczy wzdłuż niego, początkowo miękko, później coraz szybciej i bardziej gwałtownie.

Tak zaczyna się część pierwsza, która zdaje się być jedną długą, dynamiczną sekwencją, obliczoną na fizyczne wyczerpanie czwórki tancerzy. Dominuje w niej taniec synchroniczny we wciąż zmieniających się konfiguracjach, w którym ktoś (czasem para lub trójka) zawsze odstaje, gubi rytm, wybiega za przesłonę, okrąża pędem scenę, próbując jednak zdążyć na czas i wpasować się w rozkręcony układ; raz po raz wyłaniają się z niego soliści albo ulotne pary. Istnieją też pary stałe - nie ujawniają się w tańcu, ale wyraża je strój: luźne koszule Anny Żak i Ryszarda Kalinowskiego oraz opinające ciało koszulki Beaty Mysiak i Wojtka Kapronia.

Dynamiczna, wciąż pękająca, rozwarstwiająca się sekwencja zdaje się nie mieć końca, mimo że jest dla wszystkich (widowni i tancerzy) coraz trudniejsza do wytrzymania. Zmęczenie potęguje towarzysząca choreografii muzyka - nieprzyjemna i hipnotyzująca jednocześnie. Napięcie w niej narasta powoli, spiętrza się delikatnie, lecz nieustępliwie i niemal okrutnie podnosi poziom dyskomfortu. Na początku muzyka jest tylko szmerem pełnym zgrzytów, dysonansów i metalicznych brzęczeń, lecz po kilkunastu minutach osiąga natężenie na granicy wytrzymałości, rani hałasem, obezwładnia i całkowicie pochłania. Nagle - urywa się i ten brak dźwięków wyznacza początek części drugiej.

Charakteryzuje ją kojąca cisza, która pączkuje, aż szczelnie wypełni przestrzeń. Dynamiczny ruch zamiera, przekształca się w odpoczynek, który niepozbawiony jest jednak napięcia. Można powiedzieć, że on także jest pełen wysiłku, choć nie traci swojego kontemplacyjnego charakteru. Powoli odradza się ruch, spowolniony, nad miarę rozciągnięty; w tej części tancerze nie zamieniają się nawet miejscami, poruszają w równych od siebie odstępach tylko w przód i w tył. Jest to też moment, w którym ich spojrzenia, do tej pory nieobecne, zawieszone w przestrzeni, na dłużej koncentrują się na widzach, a ponieważ światło rozkłada się równomiernie po scenie i widowni, na tę chwilę publiczność zostaje pozbawiona komfortu obserwowania z ciemności i musi skrzyżować spojrzenia z tańczącymi.

Najbardziej poruszające są momenty zmagania się tancerzy z własnym głosem. Każdy z nich kilkakrotnie podchodzi na chwilę do mikrofonu, bezskutecznie próbując coś powiedzieć. W przypadku Beaty Mysiak i Wojtka Kapronia wygląda to jak walka z własną ściśniętą krtanią, gorąca potrzeba wyduszenia z siebie choćby zdania. Milczenie Anny Żak i Ryszarda Kalinowskiego jest spokojniejsze, ma w sobie nutę rezygnacji. Słowa okazują się zawodne, niewystarczające, pozbawione właściwości opisujących, nieprzydatne. Pozostaje podjąć przerwany taniec, zanurzyć się w rytm. Jeśli w "Gracerunners" artyści stawiają pytanie o nośność ruchu jako podstawy komunikacji, to rodzi się ono właśnie tutaj.

Jest to ważna refleksja, ale nie jedyna. Inne pytanie dotyczy trwania w zespole. W dynamicznej części pierwszej tancerze dążą do maksymalnej synchronizacji, starają się utrzymać szybkie tempo. Powstaje między nimi relacja wynikająca z konieczności ciągłego zważania na siebie - ale nie powstaje więź. Niemal nie istnieje dotyk, jest tylko zgranie w tańcu - i żeby dobrze wykonać zadanie to wystarczy. Trzeba być gotowym; nie trzeba tworzyć osobistych połączeń. Suma jednostkowych wysiłków, wspólna praca i ten sam cel złożą się na nową jakość, która wzbogaci zespół i każdego z osobna - ale czy zaspokoi wszystkie potrzeby? Czy dobrze wykonane zadanie wystarcza, by być zespołem?

To przyjemne doświadczenie znaleźć w "Gracerunners" tyle wątków, na których można zatrzymać myśl, choć początek spektaklu zapowiada go raczej jako wyzwanie dla zmysłów: muzyka przygniata do ziemi, choreografia jest strukturą, przez którą przychodzi przedzierać się z trudem, tak mało w niej wdzięku. Gesty są oszczędne, czasem wręcz urwane, ruch ciał zdaje się być na uwięzi, gdy próbuje się z niej zerwać, przechodzi w bieg. W części drugiej ten ruch kurczy się, zapada do wewnątrz, zostaje ograniczony do minimum lub zamiera zupełnie i dopiero w końcówce przedstawienia odradza się, wraz z delikatnym powrotem dźwięków. Pewne sekwencje zaczynają się powtarzać, być może ruch, gdyby pozwolić mu trwać dłużej, wspiąłby się - a muzyka wraz z nim - na znane już, wyczerpujące piętra. Ale tancerze schodzą ze sceny. Po raz pierwszy zapada prawdziwa gęsta ciemność. W niej lśnią na podłodze cztery nikłe punkty. To trwa krótko i jest może bez znaczenia, ale ładnie domyka spektakl, w którym opowiada się o wysiłku i przekraczaniu siebie; bo może jednak coś po tym zostaje, mały okruszek zimnego blasku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji