W jarmarcznej budzie historii
"Merdre" - najsłynniejsze przekleństwo w dziejach światowej dramaturgii, którym pod koniec ubiegłego wieku Alfred Jarry zgorszył paryżan na wstępie swego "dramatu w pięciu aktach prozą" pt. "Ubu roi" - Tadeusz Boy-Żeleński spolszczył w 1936 r. jako "grówno". Bogusław Brelik odważył się wziąć translatorską lutnię po autorze "Słówek" i zamienił "grówno" na "srówno", w którym już nie rozpycha się bezczelne "r", ale które, będąc nadal lingwistycznym wybrykiem, brzmi w naszych uszach jeszcze bardziej swojsko niż rewelacyjny Boyowy neologizm. Piętrzone w różnych gramatycznych kombinacjach "srówno" tłumacz obudował przeróżnymi "jejmościami", "acanami", "ciurami", "ćwokami", "pospólstwem", "huncwotami", "Moskalami", a tytułowego osiłka, i jego megierę nazwał dobrotliwie... Kumem Ubu i Kumą Ubową. Sztubackiemu figlowi 15-letniego gimnazjalisty-literata z Rennes Brelik przyprawił "gębę" staropolszczyzny.
Tym sposobem Ubu dla surrealistycznej draki umieszczony przez pisarza "w Polsce, czyli nigdzie" znalazł się tam faktycznie, a prowokacyjna ekscentryczność oryginału przemieniona została w rubaszną komedię mięsopustną o żarłocznym kumie, któremu udało się swój "zadek usadzić na tronie".
Spolonizowany Jarry zajął miejsce w repertuarze stołecznego teatru Kazimierza Dejmka. Obok Fredry, Bogusławskiego, Gombrowicza, Mrożka! Awangardowy słoń wtargnął do składu polskiej (starszej i młodszej) klasyki i - niespodziewanie - poczuł się tam jak u siebie w, przewróconym do góry nogami, domu. Razem z tłumaczem aklimatyzację nad Wisłą ułatwił mu Ryszard Marek Groński, który w żadnym ustroju satyry się nie boi. Farsowy kalejdoskop dynastycznych przetasowań, bezsensownych wojen, zdrad i politycznych mordów skomentował on zgrabnymi kabaretowymi piosenkami, które rozgrzewają widzów zgryźliwym humorem i pikantną aktualnością, a całą tę przekorną "groteskomakabreskę" upychają w "jarmarcznej budzie historii".
Z interpretacyjną sugestią Grońskiego zgodzili się realizatorzy. Krzysztof Pankiewicz niby pajęczyną oplótł scenę kulisami. Na płóciennych pasach majaczą zarysy gotyckich okien z Wieży Mariackiej, a nawet wycinki korony Kazimierza Wielkiego z witrażu Wyspiańskiego dla Katedry Wawelskiej. Dół kulis scenograf "zabił deskami". Pośrodku zawiesił kurtynkę zszytą z kolorowych szmat. Za nią ustawił drewniany podest na krzyżakach. W głębi "szarżuje" tandetny, odpustowy landszafcik przedstawiający wierzeje kościelno-zamkowe pagórki, może nawet te "leśne" pola, może z rodzaju tych "malowanych zbożem rozmaitem, wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem". Na takim tle odbywa się rewia ubioru polskiego wyciągniętego z lamusa dziejów. "Historia modą jest" - powtarza za Gombrowiczem Pankiewicz, zestawiając bajecznie "ładny" kolaż z kontuszów, batorówek, ozdobnych kaftanów, szarawarów, żabotów, falbanek, kryz, mundurów, żydowskich chałatów, ryngrafów... Historia, "magistra vitae", puszy się w przedstawieniu Dejmka niczym pstra papuga, która w kółko powtarza to samo, bezmyślnie obracając się wokół pierwszego lepszego Chochoła - tu nieokrzesanego ordynusa Ubu.
Teatr L'Oeuvre w 1896 r. pokazał Ojca Ubu skrytego za świńską maską i odzianego w kartonową zbroję. U Dejmka Kum Ubu ma falstaffowską posturę Jana Prochyry. Początkowo jako rotmistrz dragonów jest głupim, tępym, tchórzliwym grubaskiem z burleski Mack Sennetta. Gdy zakłada monarsze złota, koronki i "wskakuje" w czerwone buty (brawa dla scenografa!) staje się chamskim urzędnikiem państwowym z filmu Stanisława Barei. Prochyra, którego serdecznie witamy w stolicy po latach wrocławsko-krakowskiej kariery dyrektorskiej, nie gra papierowego symbolu dyktatora lecz swoją fizjonomią i tekstem roli śmieszy jako żałosny bufon, karykatura Żołnierza Samochwała. Jego Ubu to trochę Zagłoba, trochę król Henryk VIII, trochę..., a na pewno plebejski prostak, który sięga po berło i koronę z "klasową" łapczywością, aby wkrótce pogubić się w "dziwności" nuworyszowskiego "istnienia", podobnie jak Sajetan Tempe z "Szewców" Witkacego.
Magda Zawadzka byłaby ostatnią aktorką, w której widziałbym "materiał" na Ubową. I zrobiłbym bardzo nierozsądnie! Chłopczykowaty Hajduczek zmienił się bowiem nie tylko w piękną, dojrzałą kobietę ale i w rasową charakterystyczną aktorzycę, która zręcznie potrafi lawirować między drwiną z wścibskiej starej panny Ady w "Lekkomyślnej siostrze" Perzyńskiego a obroną charakteru Ksantypy w sztuce Morstina. Trudno jednak wymagać aby Zawadzka stała się, jak chce tradycja, "tłustą, bydlęcą i pospolitą" Ubową. Dejmkowi zresztą taka Ubowa nie jest potrzebna. Do jego "staropolskiej" komedii bardziej pasuje "mała", urocza "lisiczka", która z siłą Lady Makbet potrafi pchnąć swego potężnego chłopa na drogę zbrodni. Trudno nie ulec wdziękowi i komicznej werwie Zawadzkiej gdy szelmowsko wyśpiewuje " chcę polską być królową", gdy - strojna w śliczną suknię, jak z obrazu Matejki - z nowobogacką gracją kokosi się na tronie i ze skocznością Pchły Szachrajki uwija się aby napchać kabzę "wszystkimi skarbami Polski".
Współczesne "przymrużenie oka" w rolach Ubu i Ubowej wzmacnia satyryczną siłę artystycznego skandalu sprzed wieku oraz podkreśla jego silny związek z europejską wspólnotą śmiechu patronującą karnawałowym przebierankom, "Gargantui i Pantagruelowi" Rabelaisgo, "Marchołtowi grubemu a sprośnemu", komedii dell'arte, uciesznym intermediom staropolskim - wszystkim przejawom bezczelności wobec tabu głupoty ludzkiej i wypaczenia stosunków społeczno-politycznych.
Kumowi Ubu partnerują u Dejmka cytaty z naszej historii, literatury, teatru, malarstwa... Pankiewicz wytacza na widza miniaturę kolubryny Kmicica i "pożycza" skrzydła husarskie od jazdy Sobieskiego spod Wiednia. Ubowa, parodia Balladyny, zagrzewa męża do boju ekstazą Pallas Ateny z "Nocy Listopadowej". Zdetronizowana królowa Rozamunda (Krystyna Królówna) pełną piersią gra patriotyczne kabotyństwo Muzy z "Wyzwolenia", mając przy boku syna Wałosława - "wypisz, wymaluj" Orcia z "Nie-Boskiej". Król Wacław (Maciej Maciejewski) przypomina Piasta z "Betlejem Polskiego" Rydla. Stracona przez Ubu szlachta dumnie paraduje z odciętymi głowami pod pachą jak Samuel Zborowski w dramacie Słowackiego. Wprost z wawelskich krypt przybywają upiorni Antenaci. "Spatynowani" czerwoną poświatą spoglądają na nas z otchłani trupich masek. Ich wódz mógłby z rozpędu zagrać także Czarnego Rycerza w jakiejś archaicznej inscenizacji "Wesela". Zamaskowani czarnymi pelerynami, Ubu, Ubowa i gromada Podwóraków, w scenie ustalania planu królobójstwa wyglądają jak spiskowcy z "Kordiana" w podziemiach Katedry. Obok kosyniera, który "urwał się" z "Panoramy Racławickiej" przez scenę przechodzi Wiesław Gołas jako... Ludwik Solski grający Starego Wiarusa w "Warszawiance". Wojnę Ubu z Carem Dejmek stylizuje na... kampanię moskiewską Napoleona. Ubu w charakterystycznym pierogu "męża przeznaczenia" - oto ile zostało w Teatrze Polskim z napoleońskiego kultu "Pana Tadeusza" i "Popiołów".
W przedstawieniu Dejmka odbywa się zabawna, aluzyjna arlekinada z wigorem zagrana przez pociesznych komediantów, wśród których - oprócz Zawadzkiej i Prochyry - szczególnie prym wiodą: Marek Barbasiewicz, Dariusz Biskupski, Damian Damięcki, Wiesław Gołas, Piotr Grabowski, Jan Jurewicz, Ryszard Nawrocki i Tadeusz Paradowicz. Na Karasia Wyspiański mocuje się z Jarrym, Mrożek skacze do oczu Mickiewiczowi, Słowacki gryzie się z Witkacym, a walkę tę podsycają kuplety Grońskiego i pastiszowe kompozycje Wojciecha Karolaka. Tylko Kum Ubu i Kuma Ubowa mają się dobrze. Żegnamy ich, gdy udają się na emigrację do Paryża, przeświadczeni, że "naród nie dorósł do władców swych". Sączą wino i delektują się koktajlową muzyczką, siedząc na pokładzie jachtu, który mknie "z szybkością graniczącą z cudem". Dwie pałuby absurdu, które również "z szybkością graniczącą z cudem" wrócą zapewne do tego kraju gdzie "zawsze jest Listopad i ludziom, dotkniętym syndromem "nadwiślańskiego smętu zawsze jakiś "Chochoł gra na skrzypcach z mgły".
Zgodnie z intencją Jarryego spektakl "Ubu królem" roznosi młodzieńcza przekora. Jest to przekorność gombrowiczowskiego Syna wobec patriotyczno-męczeńskiej Formy w której tkwi Polska. Szargając narodowe fantomy prowokuje on do obywatelskiego rachunku sumienia. Spłaszczając mit heroizmu stereotypem ułańskiej bohaterszczyzny, patos niszcząc tromtadracyjną sztampą, uświadamia nam ile w naszych zachowaniach pozy megalomaństwa, mesjanistycznego narcyzmu. Namawia nas, już wbrew woli Jarry'ego, do solidnej nauki historii. To "dzięki" naszej historycznej tępocie - tłumaczy - repetujemy wciąż tę samą klasę, nie mogąc dobrnąć do europejskiej matury. "Ubu królem" jest ściągawką, którą Kazimierz Dejmek podrzuca nam (i sobie), abyśmy nadgonili nieco program. Dopiero może wtedy "w Polsce" znaczyć będzie w Polsce.