Artykuły

Teatr umiera....

...i zmienia się w rozrywkę tylko dla bogatych. Gdzie? W Ameryce. Ale czy nas nie czeka podobna przemiana? - z Frederikiem Martelem, autorem książki "Theater. O zmierzchu teatru w Ameryce" rozmawia Roman Pawłowski z Gazety Wyborczej.

Roman Pawłowski: Dlaczego amerykańskie korporacje nie wspierają kultury? Frédéric Martel: Ponieważ kultura to ryzyko, prowokacyjna treść, przekraczanie norm obyczajowych. Bezpieczniej jest dawać na edukację, sport czy Kościoły. Kulturę finansują w Stanach Zjednoczonych pojedynczy donatorzy.

Po co im to?

- Jednym z powodów jest protestantyzm. Andrew Carnegie, jeden z największych amerykańskich filantropów, pisał w swojej "Biblii bogactwa", że bogactwo nie jest celem samym w sobie, ma służyć rozwojowi społeczeństwa. Według etyki protestanckiej człowiek powinien odwdzięczyć się swojej społeczności jeszcze za życia. Stąd tak silna w Ameryce tradycja filantropii. Tymczasem w katolickich krajach takich jak Francja czy Polska zamożni ludzie zapisują majątek na cele charytatywne dopiero po śmierci. Filantropia w Stanach Zjednoczonych ma wymiar lokalny. Amerykańscy biznesmeni w większym stopniu są związani z lokalną społecznością. Dlatego na przykład muzea w mniejszych ośrodkach, jak Dallas czy Huston, są bogatsze niż muzea w wielkich metropoliach, takich jak Nowy Jork czy Waszyngton. Ważny jest też sposób, w jaki działa kapitalizm w Stanach Zjednoczonych. Tam wszystko opiera się na zaufaniu. Biznesmeni często zasiadają w radach powierniczych szkoły, kościoła, muzeum. Rady są miejscem, gdzie ludzie się poznają, budują wzajemne zaufanie, które pomaga później w robieniu interesów.

Pańska książka obala mit o czysto komercyjnym charakterze amerykańskiego teatru.

- Rzeczywiście, większość teatrów w Ameryce nie jest komercyjna. Nastawione wyłącznie na zysk są tylko teatry na Broadwayu i pojedyncze sceny w Chicago i Los Angeles, jest ich sumie około 50. Obok nich istnieje cały system scen nie zarobkowych: off - i off-off-Broadway, grupy niezależne, teatry regionalne, uniwersyteckie. Jest ich ponad tysiąc. Ich celem nie jest zarabianie pieniędzy, ale tworzenie przedstawień dla lokalnej społeczności.

Jak są finansowane?

- Połowa ich budżetu to wpływy z biletów i działalności komercyjnej - od licencji na prowadzenie restauracji po sprzedaż książek i CD. Druga połowa to darowizny od osób indywidualnych, fundacji oraz dotacje publiczne. W gruncie rzeczy są to również pieniądze publiczne, darczyńcy mogą je bowiem odliczać od podatku.

Amerykański system finansowania teatru wydaje się sensowny i efektywny, mimo to jednak pisze pan o zmierzchu tej dziedziny sztuki w Ameryce. Co przestało działać?

- Coraz trudniej uzyskać pieniądze od donatorów, którzy obawiają się kontrowersyjnych tematów poruszanych w spektaklach, takich jak problemy gejów, czarnych, krytyka religii. Ponieważ państwo nie pokrywa deficytu, teatry muszą podnosić sprzedaż biletów. A żeby to osiągnąć, zmieniają repertuar na bardziej komercyjny. Więcej komedii muzycznych, sztuk małoobsadowych z gwiazdami, adaptacji głośnych filmów, mniej teatru opartego na tekście. W ten sposób Broadway staje się bardziej "broadwayowski", a off-Broadway upodabnia się do Broadwayu.

Pisze pan, że sztuki klasyka amerykańskiej dramaturgii Artura Millera rzadko dzisiaj można zobaczyć na Broadwayu.

- Grają je czasem sceny off-Broadway. Gorzej, że komercjalizacji ulegają także teatry regionalne. Chociaż nadal są z definicji niezarobkowe, to jednak ich repertuar i sposób pracy niewiele różni się od teatrów komercyjnych. Pojawia się nowe zjawisko: try out - próbnych spektakli, które komercyjni producenci wystawiają najpierw w regionalnych teatrach, aby potem je przenieść na Broadway.

Traktują lokalne teatry jako poligon doświadczalny, na którym testują spektakle jak nowe produkty w grupach fokusowych.

Niektórzy powiadają, że komercjalizacja jest dla teatru dobra, bo otwiera go na szeroką publiczność. Teatr przestaje być elitarny. Zgadza się pan z tym?

- To jest kwestia równowagi. Jestem zwolennikiem różnorodności, potrzebujemy zarówno awangardy, jak i mainstreamu, komercyjnych widowisk dla szerokiej publiczności i teatru działającego w lokalnych społecznościach. Amerykanom to się do niedawna udawało, obok musicali Disneya były zjawiska nowatorskie, awangardowi twórcy jak Bill T. Jones, Martha Graham, Trisha Brown, Tony Kushner, The Wooster Group. Często dochodziło do wymiany artystycznej; wyprodukowany przez Disneya świetny musical według "Króla Lwa" reżyserowała Julie Taymor, artystka wywodząca się z awangardowej grupy Bread and Puppet. Sztuki Kushnera były przenoszone z offu na Broadway. Ale ostatnio teatr przechyla się w stronę komercji.

Jako to wygląda we Francji?

- Niestety, mamy problem z utrzymaniem pluralizmu i równowagi. Nie umiemy robić dobrych, mainstreamowych spektakli, jednocześnie brakuje teatru innowacyjnego, poszukującego. Powód jest prosty: zablokowana została wymiana pokoleniowa. Jeszcze na początku lat 80., kiedy finansowanie teatru rosło, do systemu wchodzili nowi twórcy. Dzisiaj, kiedy nakłady publiczne na kulturę spadły, nowe pokolenie nie może się przebić. W efekcie nikt nie chce podejmować ryzyka. W tym miesiącu doszło do kontrowersyjnej dymisji, z dyrekcji Teatru Odeon, jednej z najważniejszych scen francuskich, odszedł Oliver Py, czterdziestoparoletni wybitny reżyser i aktor. Nie podobał się obecnemu konserwatywnemu ministrowi kultury, bo robił teatr wyczulony na problemy gejów i mniejszości arabskiej. Zamiast niego mianowano 65-letniego Luca Bondy, mainstreamowego reżysera. W ubiegłym tygodniu Py pożegnał publiczność spektaklem "Miss Knife" (Miss Nóż), w którym przebrany za kobietę robił żarty z ministra kultury Frédérica Mitterranda.

W Warszawie dyrektorami teatrów też zostają twórcy w wieku przedemerytalnym, w dodatku z branży filmowej.

- Podobnie jest na Broadwayu. Przez długi czas to teatr był inspiracją dla kina, tu zaczynali wielcy aktorzy, tacy jak John Malkovich czy scenarzyści jak Artur Miller. Dzisiaj kino podbija teatr. Stąd te wszystkie adaptacje hitów kinowych: "Król Lew", "Tarzan", "Billy Elliot", a nawet "Shrek". Teatry zatrudniają za wielkie pieniądze gwiazdy z Hollywood, aby wykorzystać ich popularność i przyciągnąć widzów.

Do czego prowadzi braku teatralnego pluralizmu?

- Teatr staje się rozrywką dla bogatych, za bilet trzeba zapłacić 100 dol., do tego dochodzą koszty dojazdu, hoteli, parkingów, restauracji. Wystarczy spojrzeć na publiczność w teatrach Broadwayu. To głównie turyści z kraju i zagranicy, w wieku średnim, z klasy średniej wyższej. Rzadko bywają tam studenci.

To koniec teatru jako dziedziny sztuki?

- Nie chcę być pesymistą, wierzę, że żywy spektakl będzie nadal ważny, bo jest inny od internetu, telewizji, filmu. Nie można go uprzemysłowić, zdigitalizować i wpuścić do sieci, bo utraci wtedy najważniejszy walor: to, że jest na żywo. Teatr przetrwa, musimy jednak mieć świadomość, że będzie coraz droższy. Nawet we Francji nie radzimy sobie z dotowaniem teatru, chociaż mamy wielkie tradycje teatralne.

Gdzie pan widzi szansę na odrodzenie sztuki teatru?

- W różnorodności. Trzeba docierać z teatrem do mniejszości etnicznych i środowisk wykluczonych. We Francji mamy kilkunastoprocentową mniejszość arabską, w całym kraju nie ma jednak ani jednego teatru arabskiego. W Awinionie, skąd pochodzę, jest duża społeczność arabska, jednak podczas festiwalu nie można ich zobaczyć w teatrach. Tymczasem w Stanach działa kilkaset scen etnicznych, czarnych, chińskich, meksykańskich, żydowskich. Drugi kierunek to teatry uniwersyteckie, które w Stanach Zjednoczonych są tradycyjnie miejscem poszukiwań i eksperymentów. Szansą są też nowe technologie. Nie chodzi o upodobnienie teatru do gier wideo czy internetu, na tym polu teatr zawsze przegra. Powinien pozostać sobą. Jednak to nie znaczy, że nie powinien się zmieniać, adaptować do nowoczesnego świata. W żadnym razie nie wolno nam rezygnować z publicznego finansowania kultury. Nie da się go zastąpić w Europie prywatnym mecenatem. Jeśli to zrobimy, zniszczymy naszą kulturę i nic nie osiągniemy w zamian.

***

Frédéric Martel (1967) - francuski dziennikarz i kulturoznawca, doradca premiera Francji Michela Rocarda, w latach 2001-05 attaché kulturalny Francji w Stanach Zjednoczonych, autor książek "Polityka kulturalna Stanów Zjednoczonych" i "Mainstream". Ostatnio, nakładem Instytutu Teatralnego w Warszawie, ukazał się w Polsce "Theater. O zmierzchu teatru w Ameryce". Martel przebywał w Polsce na zaproszenie Instytutu Francuskiego w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji