Artykuły

Trafiony, zatopiony

"Latający Hollender" w reż. Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Jacek Hawryluk w Gazecie Wyborczej.

"Latający Holender" w Operze Narodowej. Niestety, po piątkowej premierze Wagnerowi nie przybędzie w Polsce wielbicieli. Trelińskiemu też nie.

W ostatnich latach dzieła sceniczne Ryszarda Wagnera można było oglądać w Polsce wyłącznie w Operze Wrocławskiej. Na szczęście jeden z największych wizjonerów w historii muzyki powraca po latach na scenę narodową Wprawdzie nie z "dramatem totalnym", ale jeszcze z operą romantyczną, która swą premierę miała w Dreźnie w 1843 r. "Latający Holender", który mimo rozpaczliwych prób nie został wystawiony w Paryżu (o co zabiegał sam kompozytor), jest pierwszym ważnym dziełem Wagnera na drodze ku dramatycznej syntezie i pierwszym, które łączy operową konwencję XIX w. z muzycznym nowatorstwem, tak charakterystycznym dla jego późniejszych dokonań. Mariusz Treliński po raz pierwszy sięga po partyturę Wagnera, choć to kompozytor, który fascynuje go od młodości. Musiał jednak do niego dojrzeć. "Latający Holender", inspirowany powieścią Heinricha Heinego "Z pamiętników pana Schnabelewopskiego", a zwłaszcza rozdziałem przytaczającym historię przeklętego żeglarza, daje ogromne pole do interpretacji. Może jednak stać się pułapką.

Warszawski spektakl zatopiony jest w wodzie, której 70 tys. litrów wpuszczanych jest każdego wieczoru na scenę do specjalnie skonstruowanego basenu. Nawet oryginalny ląd (m.in. dom Senty) został przeniesiony na tratwę widmo. Kim są bohaterowie tej opowieści? Holender przybywa z morskich otchłani: z innego świata, jest demoniczny, nieśmiertelny, obezwładniający. Sen ta, która ma go oswobodzić, czuje się na lądzie uwięziona. Szuka wolności i wiecznej miłości, którą może jej dać wyłącznie bezkresna otchłań oceanu. Nie interesuje jej ziemskie, namacalne uczucie Eryka, chce czegoś więcej - ryzyka, spełnienia za wszelką cenę. Treliński lubi snuć inscenizacjami swoje historie.

"Holender" to według niego opowieść o kryzysie mężczyzny poszukującego ideału, niepotrafiącego kochać, zatrzymać się, by zbudować coś trwałego. Można i tak, choć przecież Holender to baśń o wielu znaczeniach i podtekstach, gdy więc decydujemy się na jedną interpretację, trzeba nas do niej przekonać, w innym wypadku osiądziemy na mieliźnie. Co, niestety, dzieje się w Operze Narodowej.

Pomysł, by, ,zatopić" Holendra w wodzie, jest znakomity - w spektaklu są momenty sugestywne wizualnie. Przenikające się ściany wody, nakładające się tafle z subtelnymi wizualizacjami kreującymi atmosferę miejsca pogrążonego w dymach, oparach, mgłach. Statek, fiord, tratwa, port. Jesteśmy gdzieś w zagubionej otchłani, gdzie wszystko może się zdarzyć, do której każdy może przybyć. Inspiracją do wodnej scenografii były naturalne kataklizmy ostatnich lat.

Pomysł został jednak "utopiony", bo poza logistyką wody niewiele się na scenie dzieje. A co gorsza, żaden z elementów scenografii nie wchodzi z wodą w dialog, a jeśli już się stara, to raczej jej "przeszkadza".

Spektakl niemal w całości rozgrywa się w ciemności. Nie odnajdziemy tu zapierających dech w piersiach obrazów, z których słynął duet Treliński i jego scenograf Boris Kudlićka. "Latający Holender" to totalny, inscenizacyjny minimalizm, z nietrafionymi "dodatkami", które miast go wzmocnić, osłabiają: dłużący się taniec w uwerturze (inspirowany Piną Bausch), wjeżdżające stoły (czyż nie z "Halki" Korczakowskiej?), prostytutki oczekujące na marynarzy taplające się w wodzie i wreszcie finał jak z taniego romansu. Woda zdeterminowała "Holendra", nie udźwignęła jednak całości, zabrakło konsekwencji w dopracowaniu szczegółów i doprowadzeniu spektaklu do końca. Treliński, skupiając się na budowaniu charakterystyki postaci, zapomina o całej reszcie. O Wagnerze. Nie tworzy kontekstu, zbyt szybko porzuca swych bohaterów, a oni sami są na scenie bezradni.

Niestety, opera rozczarowuje też muzycznie, i to jest grzech główny warszawskiej inscenizacji. Izraelski dyrygent Rani Calderon nie potrafił okiełznać żywiołów. Orkiestra i chór (rozstawione po całej sali) gubią się, rozjeżdżają, nie budują wagnerowskich kulminacji. Zabrakło kapitana. Zawiodła Lise Lindstrom, której ostry, przenikliwy głos nie brzmiał ani pięknie, ani uwodząco, przez co hucznie zapowiadany powrót do śpiewania ballady Senty w oryginalnej tonacji zaproponowanej przez Wagnera zszedł na drugi plan. Holender Johannesa von Duisburga był wymuszony, jakby artysta zmagał się z rolą. Lepiej wypadli pozostali: Aleksander Teliga (Dałand), Charles Workman (Eryk) czy Anna Lubańska (Mary).

Warszawski spektakl trzeba jednak zobaczyć, bo kto wie, kiedy kolejne dzieło mistrza z Bayreuth zagości w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej. Tyle tylko, że Wagnerowi nie przybędzie po nim admiratorów. Trelińskiemu, niestety, też nie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji