Artykuły

Teatr to nie jest fabryka. Kto powinien w nim rządzić?

Wicemarszałek Radosław Mołoń, ogłaszając swój plan wprowadzenia menedżerów do instytucji kultury, popełnił zasadniczy błąd. Polega on na tym, że nie zauważył kilku różnic, które dzielą te placówki od fabryki, do której je zresztą porównał. I już na starcie tej rewolucji zachował się jak słoń w składzie porcelany - pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Przede wszystkim dopuścił, żeby obecni dyrektorzy dowiedzieli się o jego pomyśle od mediów. To poważne faux pas, które może spowodować prawdziwą katastrofę. Tym bardziej że w marszałkowskich planach trzy pierwsze sceny, które w pierwszej kolejności czekają zmiany, to teatry wielokrotnie nagradzane, wyróżniane, chwalone przez krytykę - prawdziwe powody do dumy. Do której w dużej mierze przyczynili się ich obecni szefowie: kierująca Operą Wrocławską Ewa Michnik, dyrektor Teatru Modrzejewskiej w Legnicy Jacek Głomb i szef Polskiego Krzysztof Mieszkowski. Dwoje pierwszych prowadzi swoje sceny od kilkunastu lat i ma prawo uważać się za autorów ich sukcesów. Odkąd operę zaczęła prowadzić Michnik, zasłynęła superprodukcjami bezprecedensowymi w polskich warunkach. Jacek Głomb właściwie stworzył od podstaw legnicki teatr, który z zapomnianej przez widzów i krytyków prowincjonalnej sceny wyrósł na jedną z najważniejszych w kraju. Z kolei Krzysztof Mieszkowski sprawił, że wrocławski Polski wrócił na przynależne mu miejsce w teatralnej pierwszej lidze.

Trudno oczekiwać, żeby wszyscy troje wiadomość przekazaną z drugiej ręki przyjęli z entuzjazmem. Tym bardziej że jest niepokojąca. Bo sam pomysł ogłoszenia konkursu na stanowiska menedżerskie i wprowadzenia ich zwycięzców do teatrów to dopiero początek rewolucji. Ciąg dalszy to zmiana hierarchii w teatrach, gdzie to menedżer dostanie stanowisko dyrektora naczelnego, a artysta kierujący sceną będzie zaledwie jego zastępcą. "Marszałek chce nas wszystkich pozwalniać" - mówią mi obecni dyrektorzy. I trudno ich będzie po takim wstępie przekonać, że jest inaczej.

Na wiadomość o pomyśle Jacek Głomb oświadczył, że nie pozwoli, żeby po 18 latach pracy kierował nim wyłoniony w konkursie menedżer. Ewa Michnik po rozmowie z marszałkiem zdecydowała, że odda się do jego dyspozycji, a w konkursie na stanowisko nowego szefa opery startować nie będzie. I trudno się spodziewać, żeby z pokorą przyjęła degradację, kiedy konkurs zostanie rozstrzygnięty i w operze pojawi się nowy dyrektor. Jeśli marszałkowska rewolucja ma skutkować buntem dyrektorów i - w rezultacie - rezygnacją ze stanowisk, będzie dowodem ogromnego błędu popełnionego przez samorząd województwa, który, kierowany urzędniczą potrzebą uporządkowania sytuacji, wprowadzając tę urawniłowkę, zniszczy to, co z punktu widzenia widowni najważniejsze.

Formuła podziału ról na dyrektora menedżera i artystycznego szefa z powodzeniem sprawdza się w wielu krajach zachodniej Europy. U nas jest rzadkością, a teatry rządzone przez podobne duety można policzyć na palcach jednej ręki. Takich, gdzie to menedżer jest szefem artysty, jest jeszcze mniej. Właściwie są dwa - Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu i Teatr Współczesny w Szczecinie. Częściej bywa tak jak we wrocławskim Capitolu, gdzie to menedżer jest zastępcą szefa artystycznego tej sceny.

To nie przypadek. Wynika to po części z polskiej tradycji teatralnej, w której to szef artystyczny jest twarzą, wizytówką każdej sceny. Ale też z tego, że przez brak praktyki zatrudniania menedżerów w instytucjach kulturalnych, tych naprawdę doświadczonych, zdolnych pokierować instytucją na miarę opery czy Teatru Polskiego, brakuje. Muszą to być w dodatku fachowcy z artystyczną pasją - pozostali odpływają do biznesu, który zapłaci im wielokrotnie więcej.

Tymczasem tego problemu marszałek nie bierze pod uwagę. Pytany, czy przed ogłoszeniem decyzji o konkursie sondował pod tym kątem rynek pracy, uśmiechnął się tylko i odpowiedział, że nie należy z góry zakładać najgorszego. Nie chciałabym być Kasandrą, ale ja tej czarnej chmury się spodziewam. Tym bardziej że wymagania stawiane chętnym na to stanowisko są - delikatnie mówiąc - niewygórowane. Do takiego konkursu może stanąć - i go wygrać - dyrektor gminnej biblioteki, który ukończył podyplomowy kurs zarządzania instytucjami kultury w jednej z prywatnych szkół, a na wyposażenie swojej placówki w komputery z internetem dostał unijny grant.

Dużo poważniejszą pułapką jest jednak inna propozycja marszałka - to wyłoniony w konkursie dyrektor naczelny ma zaproponować swojego zastępcę, szefa artystycznego. Co będzie, jeśli nie porozumie się np. ze słynącym ze swej rogatej duszy Jackiem Głombem? Albo z Krzysztofem Mieszkowskim, który - jak przyznaje marszałek - przemawia językiem niezrozumiałym dla urzędników? Po prostu go zwolni, zastępując osobą bardziej spolegliwą. Nie będzie mu do tego potrzebna akceptacja ministra kultury, wystarczy zgoda samorządu województwa.

O specjaliście, który zadba o inwestycje, dopilnuje budżetu, zdobędzie dodatkowe środki z różnych źródeł i - generalnie - zdejmie ciężar finansowych trosk z barków artystycznego szefa, marzy pewnie każdy teatr. Zgrany duet z nim sprawiłby, że artysta mógłby w całości poświęcić się sztuce, zostawiając dbałość o kasę w rękach menedżera. Sama ta zasada pogodziłaby marszałka i obecnych szefów teatrów. Jednak, jak często bywa, diabeł tkwi w szczegółach. I w formie, której tutaj, niestety, zabrakło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji