Artykuły

Na scenie i pod sceną

- Teraz, kiedy tak mi wszyscy zaczynacie wypominać tę siedemdziesiątkę, nadszedł czas, by zgodnie z wiekiem być na swoim miejscu. Jak na początku, tak i teraz muszę dokonywać wyborów - mówi JERZY TRELA, aktor Narodowego Starego Teatru w Krakowie

Z JERZYM TRELĄ o rolach, kobietach i medycynie rozmawia Jolanta Ciosek:

Obiecałam Panu...

- Co pani mi obiecała?

Ze nie będziemy rozmawiać "fundamentalnie", że nie będzie pytań typu: Jak Pan dochodzi do roli?

- No, bo znów musiałbym odpowiadać, że po drabinie.

Wobec tego porozmawiajmy o Pańskim artystycznym życiu "na wesoło".

- Jak się kończy 70 lat, to na wesoło trochę trudno...

Ale pożartować z tego niełatwego życia chyba możemy, zwłaszcza że Pańskie poczucie humoru jest mi dobrze znane?

- Całe życie z życia żartowałem, i nie było to najlepsze rozwiązanie.

W takim razie na początek będzie serio:, Jeden z największych aktorów. Sybaryta i wielbiciel kobiet, niestroniący od alkoholu. Hulaka i birbant, ale dżentelmen w każdym calu. Wielki talent, który zmiażdżyło życie". Zna Pan kogoś takiego?

- John Barrymore, znam gościa. Nawet w najbliższym czasie będę miał z nim do czynienia w Teatrze "Stu". Premiera w okolicach grudnia

Bliska to Panu postać?

- Prawie nic się nie zgadza. Wszystkiego będę szukał na scenie. Zagrać można wszystko.

Nie przesadzajmy, na pewno zgadza się: "wielki talent i dżentelmen w każdym calu".

- Moim zdaniem zgadza się tylko: "w calu". I to nie w każdym. Jestem grzeczny z natury, ale to nie znaczy, że dżentelmen.

Wszystkie kobiety świata tak o Panu mówią, z żoną na czele.

- No, to niech będzie.

To jeszcze jeden cytacik, tym razem z Pana: "Dużo pracuję, nieregularnie się odżywiam, mało wypoczywam" - czy to jest odpowiedzialne zachowanie siedemdziesięciolatka?

- To jest moje życie - nie potrafię inaczej. Kiedyś ktoś mnie zapytał: "Skąd ty masz tyle siły?" Na co odpowiedziałem

- "Z bezsiły". Jest we mnie coś takiego, że jak mam wszystkiego dość, to potrafię się jednak mobilizować. Przecież wiem, że powinienem odpoczywać, odżywiać się regularnie...

Szczególnie przy Pańskich schorzeniach

- No właśnie... Ale co, o schorzeniach będziemy rozmawiać?

Ponoć Pan lubi, bo Pańska, za przeproszeniem, hipochondria jest znana...

- Dwa dni temu, tutaj, gdzie siedzimy, w "Loży", udzieliłem wywiadu dla pisma, ,Medycyna praktyczna" - wystarczy. Poza tym, choroby aktora nie dotyczą, aktor dla publiczności ma być zdrowy jak byk. A to, co mnie gnębi, to moja i medycyny sprawa.

Wygląda Pan góra na sześćdziesiątkę.

- To się zapewne bierze z diagnozy, którą kiedyś postawił Jurek Goliński. Ktoś powiedział: "Ten Trela to się w ogóle nie starzeje". Na co Goliński odpalił:"A co się ma starzeć, jak on jest stary od dziecka". Ale wie pani co, wracając do tego cytatu obirbancie...

Coś Panu jednak ten temat nie daje spokoju?

- Bo widzi pani, człowiek o wszystko się w życiu ociera: o alkohol... Co tam jeszcze było?

Kobiety...

- O kobiety to się wciąż ocieram na scenie, bo przecież z nimi gram. A hulaką nigdy nie byłem, owszem, lubiliśmy z kolegami posiedzieć po spektaklu, czasami do rana, przy wódce, i rozmawiać. Wtedy, w SPATiF-ie albo "Pod Gruszką", gadało się głównie o sztuce. Rozmowy zawsze krążyły wokół tego, co się aktualnie robiło w teatrze. Tak się rodziły przyjaźnie - niektóre trwają do dziś. Teraz, kiedy obserwuję ten dzisiejszy pęd do wszystkiego i za wszystkim, ten brak czasu na towarzyskie spotkania, to mnie ogarnia przerażenie. Wtedy wszystko wynikało z atmosfery pracy wteatrze. Pamiętam swój debiut w Starym w "Królu Mięsopuście" z Anią Dymną -była jeszcze wtedy w szkole teatralnej - z Jurkiem Binczyckim, Andrzejem Buszewiczem... Reżyserował Bohdan Hussakowski. Ostatni akt na trzeciej próbie generalnej próbowaliśmy w "Warszawiance". I był najlepszy. Ale w tym nie było nic hulaszczego. Po prostu zmęczyła nas scena i poszliśmy do knajpy, gdzie próba była niezwykle twórcza.

Wracając do Barrymore'a...

- Jego hulaszczy tryb życia wynikał z leczenia kompleksów, był jedną z masek, które zakładał. On z tego sposobu życia robił pewną demonstrację. Chcę nieco głębiej spojrzeć na tę postać: był genialny na scenie, ale też dawał popis w życiu. A to jest kompletnym zaprzeczeniem mnie. Nigdy w życiu nie grałem.

O Panu też mówią: "genialny", a Pan podobno nie czuje się nawet mistrzem?

- Od ubiegłego roku, odkąd dostałem tytuł Mistrza Mowy Polskiej, już się czuję. Wcześniej tylko menele na dworcu mówili do mnie: "Miszczu,daj piątkę na piwo". Złościło mnie to. Teraz pozwalam im już tak mówić, bo mam to na piśmie.

Czy nagrody robią jeszcze na Panu jakiekolwiek wrażenie?

- Szczególnie teatralne i od publiczności, bo są dowodem na to, że moja praca jest komuś potrzebna. Dwa "Feliksy Warszawskie" dla krakusa, aktora spoza Warszawy, występującego - gościnnie, to naprawdę cenne wyróżnienie. No i trzy "Ludwiki" krakowskie!!!

Pięćdziesiąt lat temu po raz pierwszy wyszedł Pan na scenę, potem zagrał Pan ponad traysta ról. Czy wchodzenie przez pół wieku w cudze skóry, w tym anioła i diabła, jest bezkarne, bezpieczne?

- Za ten zawód płaci się wysoką cenę, on kosztuje wiele. Ale też to wszystko zależy od skali postaci, emocji... Akurat z tym sobie daję radę, bo z natury jestem raczej spokojny. Pracując swoim organizmem, psychiką, systemem nerwowym, ciałem, jak mogę czuć się bezkarnie? Gram "Wielkie Kazanie Księdza Bernarda" wg Leszka Kołakowskiego - kiedy schodzę ze sceny, ściągam koszulę, to jest cała mokra. Ta praca to wielki wysiłek, ona musi kosztować. Natomiast od zawsze mam zasadę zostawiania roli w teatrze. Zrzucam tamtą skórę i nigdy w niej nie wchodzę w prywatne życie. Jeśli wychodzi się w świat w kostiumie teatralnym, to zaczyna być niebezpieczne - można po prostu zwariować. Bywały okresy, że grałem w sezonie w dwunastu, piętnastu tytułach - gdybym nie umiał zrzucać teatralnej skóry...

A wspomnienia, sentymenty, też trzeba zostawiać za sobą?

- Wspomnienia są ważne, ich się nie da i nie trzeba unikać.

Czy patrząc ze sceny Starego Teatru w stronę widowni nadal widzi Pan podest idący w tę widownię z legendarnych "Dziadów", w których stworzył Pan legendarnego Konrada?

- Czasami widzę, ale proszę pamiętać, że w tym samym czasie i na tej samej scenie grałem też w "Rozmowach przy wycinaniu lasu" Tyma, kompletnie innym przedstawieniu. W Starym Teatrze bywały takie spektakle, że nam się grało jak w jazzie. To były dla mnie wielkie przeżycia. Ale przecież życie idzie dalej, nie można żyć tylko wspomnieniami, choćby najpiękniejszymi. Józef Klasa, wręczając mi Złotą Odznakę Miasta Krakowa powiedział: "Bogaci się pan na Dziadach". Ta odznaka, proszę pani, to nie byle co, kiedyś dawała przydziałowe miejsce na cmentarzu Rakowickim.

Nieco później Zofia Rysiówna, wręczając Panu nagrodę im. Aleksandra Zelwerowicza, powiedziała: "Tam, gdzie jest Trela, tam jest teatr narodowy". Gdzie teraz jest ten Treli teatr narodowy?

- Tam, gdzie jest wielka literatura, gdzie Wyspiański, Mickiewicz, Fredro, Gombrowicz, Mrożek, Kołakowski. Gram w Warszawie w Dramatycznym, u Jandy, i "Na Woli", gram w Krakowie w "Stu" i Starym Teatrze. A teraz, kiedy tak mi wszyscy zaczynacie wypominać tę siedemdziesiątkę, nadszedł czas, by dokonać kolejnych słusznych wyborów. By zgodnie z wiekiem być na swoim miejscu.

Czyżby Pan nie był?

- Ludzie wciąż oczekują, że będę skakał, robił salta i łupał sobą o deski sceniczne. A w tym wieku salt już się nie powinno robić, bo nawet najsprawniejsi siedemdziesięciolatkowie wyrządzają sobie nimi krzywdę. Kiedyś miałem na ten temat długą rozmowę z Gustawem Holoubkiem. Gdy spytałem go, dlaczego przestał grać, odpowiedział: "Pewnych rzeczy już nie potrafię zagrać, a publiczność wciąż oczekuje tego ode mnie. Po prostu nie chcę zawieść jej oczekiwań'. I dodał - "A starych pierdoł już nie chcę grać". No, ja niebawem z taką postacią zetknę się na scenie w "Chłopcach" Grochowiaka, którą to sztukę będziemy przygotowywać w "Starym". Taki tekst dla aktorów emerytów.

Mógłby Pan żyć bez teatru?

- Nie wyobrażam sobie tego. Ale ważne, by być w nim na odpowiednim miejscu. Jak na początku, tak i teraz muszę dokonywać wyborów. Mam takie fajne zdjęcie z warszawskiego "Wyzwolenia" - Trela z pooraną gębą. Świetne. Gdybym był reżyserem filmowym, to już bym szukał odpowiedniej roli dla tej gęby.

Rzeczywiście, nie miał Pan zbyt wielu okazji do zagrania dużych ról na dużym ekranie.

- Miałem możliwość grania u Swinarskiego, Jarockiego, Grzegorzewskiego Wajdy, Lupy czy Kutza To oni mnie w teatrze zatrzymali. W filmie rzadko trafiałem na dobrą rolę. Nie chcę się powtarzać: trzeba było po prostu zarobić na lodówkę, więc grałem...

Teatr ma Pan we krwi, przecież już mały Jureczek chodził na bajki do Groteski...

- Raczej byłem wodzony, i to nie do Groteski - tam później grałem - tylko do Teatru Słowackiego. Tam, na drugim balkonie, były wygodne fotele, można było się wyspać.

Wyspać w teatrze?

- Proszę pani, po wyjeździe z klasą z rodzinnych Leńcz do Krakowa o czwartej rano, chodzeniu przez cały dzień po muzeach, zwiedzaniu miasta jeszcze wieczorem teatr...

A jak by Pan się czuł, gdyby zobaczył takiego śpiącego delikwenta na swoim przedstawieniu?

- Robiłbym wszystko, żeby go obudzić.

Zdarzyły się Panu niewybredne zachowania widzów?

- Kiedyś to ja zachowałem się tak, że powinienem być ukarany przez ZASP. Graliśmy "Dziady" Grzegorzewskiego, mówiłem piękny, wzruszający monolog Adolfa. Na jednym przedstawieniu, w pierwszym rzędzie, tuż przy moim podeście, siedział chłopak z dziewczyną. Gadali, on pił coca-colę i puszkę postawił na tym podeście. Chwilkę czekam, a on gada, widać chce być w centrum uwagi. Odbiera mi robotę! Nie wytrzymałem, podszedłem spokojnie do puszki i z całej siły kopnąłem. Przeleciała ponad głowami widzów i uderzyła w ścianę. Zrobiła się martwa cisza, ja spokojnie wróciłem na swoje miejsce i dokończyłem monolog. Po spektaklu chłopak przyszedł mnie przeprosić - sztuka wygrała z chamstwem.

50 lat na scenie to dużo?

- Na scenie i pod sceną. Zaczynałem w teatrze lalkowym, tam my, aktorzy, najczęściej byliśmy pod sceną. A w "Starym", w "Slubie" Gombrowicza w reżyserii Jarockiego, mieliśmy wejście z Danusią Maksymowicz na czworakach, niewidoczni dla publiczności. Wchodziliśmy spod podestu, który miał żelazną ramę. Raz zapomniałem o tym, podniosłem głowę, i oczywiście rąbnąłem w to żelastwo. Przez pół przedstawienia byłem półprzytomny. Odtąd, jeśli ktoś mnie pyta: "O czym pan myśli, wchodząc na scenę?' - odpowiadam - "Żeby nie walnąć się w łeb".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji