Artykuły

"Lekcja polskiego"

Nieczęsto aktor może powiedzieć, że przyczynił się do powstania nowego utworu dramatycznego - a jest to duża satysfakcja. Zaraz wytłumaczę, w jaki sposób mnie to dotyczy. Przeczytałem swego czasu "Śmierć Kościuszki" Anny Bojarskiej, esej, który zwrócił moją uwagę (niezależnie od jego wartości literackich i historycznych) niezwykłym wprost napięciem dramatycznym. To zresztą niezmienna i najbardziej może uderzająca cecha pisarstwa tej autorki: jej esejem "Śmierć Cwietajewej" z tych samych względów zainteresowała się i prezentowała go w radiu Halina Mikołajska. Niezwykła proza. Niezwykła! Postanowiłem więc "Śmierć Kościuszki" przedstawić publiczności. Wypowiadałem ten tekst (ze skrótami, oczywiście) w Polsce i za granicą. Wszędzie wywoływał wstrząs, budząc i ogromne wzruszenie, i zainteresowanie bogactwem szczegółów historycznych, nie znanych na ogół słuchaczom. Albo może nawet znanych, lecz jakże rozproszonych w ogólnej wiedzy historycznej, która raczej pomija indywidualny los bohatera po klęsce maciejowickiej - aż po jego zgon w Solothurn czyli Solurze.

To mi podsunęło pomysł: dałem "Śmierć Kościuszki" do przeczytania Andrzejowi Wajdzie, który zafascynowany lekturą - namówił autorkę do napisania sztuki.

Oczywiście, sztuka wymagała fabuły. Ale ta nasunęła się sama podczas pierwszej rozmowy autorki z reżyserem: osnową stał się nieobecny w eseju wątek Emilki Zeltner, szwajcarskiej przyjaciółki i uczennicy Kościuszki, której zapisał on zresztą w testamencie własne serce. Potem wszystko potoczyło się jak powinno w prawdziwym teatrze. Wielki reżyser sugerował, co go szczególnie interesuje (np. motyw urny z sercem), ja doradzałem wybór tych tematów, które robiły szczególne wrażenie na moich słuchaczach, Anna szukała nowego sposobu przekazania tych treści, wszyscy zaś marzyliśmy o przedstawieniu. I tak wyłoniła się - po rozmaitych skrótach, ograniczeniu liczby postaci, przeróbkach - koncepcja sztuki, w której głównymi osobami są Kościuszko, Emilka Zeltner i generał Paszkowski, w epizodycznej roli ukazuje się dawna miłość Kościuszki, księżna Lubomirska, natomiast w epilogu pojawia się grupa Polaków ofiarowujących Emilce serce bohatera. Chcieliśmy przy tym jak najwcześniej ustalić obsadę, bo to przecież najważniejsze. I tak zrodziła się myśl obsadzenia w roli Emilki młodej, utalentowanej Joasi Szczepkowskiej.

Próby "Lekcji polskiego" rozpoczęliśmy bardzo szybko: udało się przekonać i dyr. Hübnera, i zespół Teatru Powszechnego, że z przedstawieniem lepiej nie zwlekać, bo może mieć znaczenie w sytuacji, w jakiej znalazł się kraj. Pamiętamy, były wtedy duże spory o relegalizację "Solidarności" i jej warunki, były strajki, niejasne prognozy ewentualnej rozmowy Wałęsy z Miodowiczem, a może i dalszych rozmów, było objęcie rządu przez Rakowskiego i tak dalej. Temat polski - zdrady i kompromisu, racji stanu i racji sumienia, narodowych niemożności i skutecznej taktyki - był co najmniej "na czasie". Zwłaszcza że "Lekcja polskiego", tak samo jak "Śmierć Kościuszki", nie jest jakąś historyczną rekonstrukcją czy patriotyczną malowanką, lecz namiętną interpretacją naszej historii: przeszłej, teraźniejszej, a może i przyszłej.

Andrzej Wajda i Krystyna Zachwatowicz zaproponowali nieskomplikowaną a pełną wyrazu inscenizację. Myśl była rewelacyjnie prosta: teren gry, a więc mały salonik, został otoczony wychylającą się od czasu do czasu z ciemności Panoramą Racławicką, pośrodku której Kościuszko konno pędzi po zwycięstwo. Towarzyszyła temu wyszukana przez Annę jeszcze podczas pisania sztuki muzyka samego Kościuszki - jego oryginalne kompozycje!

Próby postępowały szybko, choć nie wszystko szło łatwo, bo to i kolosalna ilość tekstu, i spadłe na mnie znienacka jakieś śmieszne zahamowania. Szczerze mówiąc, nagle zwątpiłem, czy mogę grać tę rolę. Przypomniała mi się bowiem wielka rola Solskiego w Kościuszce w "Berville", oglądana przeze mnie tuż po wojnie, w Krakowie. Solski miał wtedy ponad 90 lat, był przystojnym, trzęsącym się mężczyzną, który podbijał widownię wigorem, polskością, kulturą starego szlagona. Wchodząc na scenę, po prostu był Kościuszką. (Notabene jego prababką była Ludwika Sosnowska, późniejsza księżna Lubomirska!). Pamiętam, że sam pożerałem go wówczas wzrokiem, byłem nim naprawdę zachwycony. I wspominając tamtego Kościuszkę, zacząłem tracić pewność - nikomu się zresztą do tego nie przyznając. Zacząłem też jednocześnie trząść głową i wypracowywać wizję jakiegoś koszmarnego starca, który niczym w dramie Pixerećourta - kiedyś był bohaterskim jenerałem, a teraz uciskanej, biednej sierocie zapisuje swój majątek. Wszystkim to się bardzo podobało, ja byłem zmartwiony własną interpretacją, uznając, że tekst Anny zasługuje na poważniejsze potraktowanie. I kiedy na próbę generalną po raz pierwszy przyszła aktorka ze swoją siostrą (a moją żoną), kiedy omówiliśmy szczerze to, co zobaczyły, w jednej chwili zrozumiałem, na czym polega błąd: trzeba grać wprost, nie naśladować żadnych "ukochanych" wzorów, nie udawać Kościuszki, lecz po prostu nim być. Zagrać go we własnym imieniu, od siebie, jako ja. I tak zrobiłem.

Ostatnie słowo należało do publiczności. Na premierze byli obecni niemal wszyscy reprezentujący nieco później stronę opozycji przy "okrągłym stole" - sztuka odniosła wielki sukces, choć nie ze wszystkich recenzji łatwo to wyczytać. Dalsze przedstawienia, tłumnie i z uwagą obserwowane przez widzów, utwierdziły mnie w poczuciu satysfakcji z pozyskania dla teatru nowego autora i nowego tematu. No, temat może nie jest całkiem nowy, ale to już wina historii... Nie mogę tu nie wspomnieć, iż kilka razy spotkałem się z zarzutem, jakoby autorka obdarzyła Kościuszkę tekstami zbyt naiwnie "publicystycznymi": otóż nieporozumienie polega na tym, że są to na ogół autentyczne wypowiedzi naszego bohatera. I może jeszcze na tym, że to, co jednym wydaje się banałem, dla drugich bywa odkryciem. Kiedy gram, wyczuwam ze sceny napiętą uwagę publiczności, jak gdyby na nowo odkrywającej Kościuszkę - postać, która dość paradoksalnie patronowała I Dywizji... Regułą niemal jest, że jeśli ktoś przychodzi za kulisy, chce podziękować aktorom i za własne wzruszenie, i za to, czego się w teatrze dowiedział.

Zupełnie szczególnym doświadczeniem były występy z "Lekcją polskiego" w Szwajcarii. Tam, sądząc po żywych reakcjach, widzowie bez reszty utożsamiali się z Kościuszką-emigrantem i jego sądami o stosunku Europy do spraw polskich. Nigdy nie zapomnę, jak po kwestii, którą na scenie kieruję do gen. Paszkowskiego: "Wiesz, nienawidzę Szwajcarii", odpowiedziały mi z widowni okrzyki: "My też!", ani jak gorącymi brawami solidaryzowano się tam z Kościuszką wyliczającym bezlitośnie w imieniu Polaków, czego mianowicie życzy Europie.

Tak, grać Kościuszkę pod koniec lat osiemdziesiątych, blisko dwieście lat po Maciejowicach - to dla aktora przeżycie naprawdę niezwykłe.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji