Artykuły

Na moście w Avignon

- W ogóle przestałem grać, nie trafiam palcami w klawisze. Lubiłem grać do czasu koncertów z Ewą. Przez 19 lat powtarzaliśmy tysiące razy te same kawałki, czasem po wiele razy dziennie na próbach. Akompaniowałem coraz gorzej, a teraz wyłącznie komponuję. Cała moja inwencja przeniosła się do tej części mózgu, która wymyśla, a nie odtwarza - mówi ANDRZEJ ZARYCKI, kompozytor.

Szłam na spotkanie, nucąc "Tańczą panowie, tańczą panie na moście w Avignon".

- A to moje? Naprawdę? Wie pani, tyle tych piosenek napisałem. Siedząc w jury konkursu wokalnego, trącam kolegę. "Czyj to utwór?" - pytam, bo wydaje mi się znajomy. Wybałusza oczy: "No przecież twój!". Ale dzięki temu, że nie pamiętam, bez obciążeń piszę nowe melodie. Jest ich pewnie z trzysta. Połowy piosenek nie zgłosiłem w ZAiKS-ie, co należałoby zrobić, bo przypomniałbym sobie tytuły, a też wpadłyby mi jakieś pieniądze.

"Avignon" to jedna z pierwszych melodii napisanych dla Ewy Demarczyk, akompaniowałem jej to przez całe lata. Podobnie jak "Cygankę", "Skrzypka Hercowicza", "Pannę śnieżną".

Mieliście romans? Bo tak piękną muzykę tak przekonująco wykonać mogli tylko ludzie zakochani.

- Moje piosenki pięknie śpiewało kilkadziesiąt piosenkarek, powinny mnie wszystkie kochać.

W Krakowie mówią, że to pan jest dosyć kochliwy.

- Ktoś mnie tak portretuje? Rozczaruję panią: komponowanie i wykonywanie piosenek jest zawodem. W osiągnięciu mistrzostwa najbardziej chyba pomaga miłość własna. Kiedy poznałem Ewę, byłem nieśmiałym młodym człowiekiem, a ona - gwiazdą. Jaki romans? Nic z tych rzeczy.

Jak się poznaliście?

- Na "Batorym", wracałem z nieudanej półtorarocznej emigracji do Stanów i wśród pasażerów była grupa znanych artystów. Lucjan Kydryński, Alicja Boniuszko, duet Kisielewski - Tomaszewski, Jerzy Abratowski, Zygmunt Konieczny, Ewa Demarczyk. Wracali z chałtury w Chicago.

Trafił pan w dobre towarzystwo.

- Bo jestem szczęściarzem! Ewa, jak się okazało, wiedziała, że wcześniej pisałem piosenki dla Hefajstosa, kabaretu UJ. Wciągnął mnie tam śpiewający poeta Leszek Długosz. Dał ogłoszenie na tablicy Wyższej Szkoły Muzycznej, że przyjmie współlokatora pianistę, bo ich akompaniator niespodziewanie wyjechał. A ja studiowałem na pierwszym roku, mieszkałem kątem u cioci, więc zapukałem do pokoju Długosza w Żaczku. Zacząłem wnet komponować piosenki dla zespołu. Wystartowałem też w konkursie piosenki studenckiej jako kompozytor i dostałem pierwszą nagrodę. Utwór nazywał się "Dniepr", śpiewała go Marta Kotowska, a tekst napisał Henio Dudziak. Wkrótce Piotr Skrzynecki zaproponował, żebym pisał do Piwnicy pod Baranami. Ale koledzy z Hefajstosa zaprotestowali, bo Piwnica była firmą konkurencyjną. Potem wyemigrowałem. Ewa na "Batorym" powiedziała, że Zygmunt ostatnio pisze wolniej, a ona potrzebuje nowych utworów, więc może bym spróbował. Pierwsza była "Ballada o cudownych narodzinach Bolesława Krzywoustego". I od razu - mały skandal repertuarowy. "Taka piosenka dla Ewy? Ewa śpiewa zupełnie inne rzeczy. Idealnym kompozytorem jest dla niej Zygmunt" - mówiono. Widzowie pokochali jednak nową Demarczyk.

Po co pan w ogóle emigrował? Z pierwszego roku studiów muzycznych do pracy fizycznej?

- Wyjechaliśmy za chlebem, proszę pani, za chlebem. Moi rodzice z trójką dzieci, brat mamy, kuzyni, z dziesięć osób. W Zakopanem rok 1964 to były ciężkie czasy. Ojciec pracował jako fotograf w spółdzielni, biegał z owczarkiem podhalańskim za turystami po Gubałówce. Pieniędzy z tego było mało. Po kilku latach otworzył własny zakład, gdzie pracowaliśmy wszyscy. Wywoływaliśmy klisze, robiliśmy odbitki. Tata grał także w kapeli góralskiej, był świetnym skrzypkiem, ale to były wesela, chrzciny, najczęściej u znajomych. W Kościelisku zresztą wszyscy się znali, nie wypadało się targować o zapłatę. Zwyczajowo co jakiś czas ktoś z gości wrzucał banknot do basów, potem się tym dzielili. Czasem starczało tylko, by kupić trzy ćwiartki i wspólnie je wypić.

Jakim cudem w 1964 roku wypuszczono do Stanów całą rodzinę?

- Mama urodziła się w Chicago, miała sześć lat, gdy wróciła do Polski ze swoją owdowiałą matką. Ma amerykańskie obywatelstwo i amerykański paszport. Dzięki temu mogliśmy wszyscy emigrować, dostaliśmy zielone karty, ubezpieczenie, pracowaliśmy legalnie.

Opustoszały Krzeptówki, jak Zaryccy hurtem wyjeżdżali?

- Tatę bardzo lubiano, na dworcu w Zakopanem żegnały nas kapele góralskie, piękne to było. Baby obejmowały mamę. "Juześ nie nasa, juześ nie nasa!" - płakały. I potem fantastyczna podróż pociągiem do Gdyni, a dalej "Batorym". Płynęliśmy 11 dni jesiennym rejsem. Huśtało półtora tygodnia bez przerwy. Każdego dnia restauracja karmiła coraz mniejszą liczbę pasażerów, reszta pojękiwała w kajutach i na korytarzach. Zapachy środków dezynfekujących mieszały się z zapachami wymiotów. Dla nas, młodych, to była wielka przygoda. Ale rodzice byli niespokojni, nie wiedzieli, co zastaną na miejscu, czy słusznie się zdecydowali. Ja się w Ameryce nie odnalazłem, brakowało mi atmosfery Hefajstosa, Jaszczurów, przyjaciół, twórczości, więc w 1966 roku wróciłem. Uciekając jednocześnie z USA przed wysyłką do Wietnamu. Reszta rodziny została jeszcze kilka lat. Tata pracował w fabryce gitar, sprzątał, mama szyła w zakładzie krawieckim, była dobrą krawcową. My z bratem i kuzynem zatrudnialiśmy się w różnych zakładach, najdłużej w fabryce organów. Skręcaliśmy klawiatury. A pierwszą pracę dostaliśmy w fabryce telewizorów. Metalowe oprawy telewizorów moczyło się w jakimś roztworze chemicznym. Cuchnął okropnie, ale do tej fabryki przyjmowano wszystkich chętnych. Potem w innej fabryce robiłem sprężynki, w kolejnej - zawory ciśnieniowe.

Niezbyt romantyczne zajęcia.

- Okropne, bo pryskało się na te zawory minią. A układ między pistoletem a zaworem był pod napięciem. Mimo rękawic ochronnych za każdym razem, naciskając pistolet, czuło się prąd w ręce. Wytrzymałem tam kilka dni. Nie odebrałem nawet pieniędzy, bo odszedłem przed tygodniową wypłatą. Przysłano mi je pocztą.

Wraca pan zatem do Polski.

- I znowu trafiam na pierwszy rok studiów muzycznych, bo nie miałem zaliczeń. Myślałem, że wyjeżdżam na zawsze, to po co mam się uczyć. W młodości, co tu kryć, byłem straszliwym leniem i uparciuchem. Muzykę uwielbiałem od dziecka i jak tylko widziałem jakąś klawiaturę, od razu mnie do niej ciągnęło. Grałem ze słuchu szlagiery i improwizowałem. No to rodzice zapisali mnie do szkoły muzycznej w Zakopanem i przyjemność grania zamieniła się w nużącą pracę - trzeba było przerabiać program.

Nudne wprawki dydaktyczne Clementiego, etiudy Czernego

- I Schubert. Niechęć do niego została mi do tej pory. Z powodu serenady, którą kiedyś musiałem grać, mdłej i sentymentalnej.

Schuberta lubiłam, śpiewałam sobie "Pstrąga".

- Niestety ja nie śpiewam. Tylko z Ewą Demarczyk śpiewałem na scenie jedną czy dwie piosenki, ale to była taka zabawa.

Tańczyć wręcz nie znoszę. Może dlatego, że na wszystkich zabawach nie tańczyłem, tylko grałem. Już jako dziesięciolatek grałem na fisharmonii w dwóch kaplicach. Msze i nabożeństwa. W szkole chodziłem na fortepian, ale marzyłem o akordeonie. Rodzice kupili mi akordeon, woziłem go na wózku dziecinnym dwa kilometry do szkoły muzycznej w Zakopanem. A jak sąsiadki miały imieniny, to im rano pod oknem odgrywałem "Sto lat". Tak narodził się artysta usługowy. Imieniny, urodziny, msze

W Łące pod Rzeszowem akurat jest wolna posada organisty, nie interesuje pana?

- Teraz już nie, bo Cała moja inwencja przeniosła się do tej części mózgu, która wymyśla, a nie odtwarza. Muzykę piszę na komputerze, nuty nanoszę na pięciolinię za pomocą myszki. To wymaga skupienia szachisty. Kilka godzin dziennie wypełniam partytury i fortepianówki. Trzeba sporej kondycji i cierpliwości, to naprawdę przypomina grę w szachy.

Schubert ręce załamuje, Beethoven wyrywa sobie włosy, a Bach zmarł

- ...ślepy i zrozpaczony, że nie miał takich możliwości. Na pewno wszyscy oni korzystaliby z komputera, bo to ułatwia wiele spraw: kopiowanie, wypisywanie głosów z partytury, transpozycję itd. Wprawdzie komputer wymaga różnych poprawek, ale i tak jest to duża oszczędność czasu. Poza tym po napisaniu można od razu całość usłyszeć i usunąć błędy. W moim programie odsłuchuję nową kompozycję w wydaniu fortepianowym, a orkiestrę sobie wyobrażam, jak zabrzmi. Nie muszę grać ani godzinami ćwiczyć jak za młodu.

Rodzice zmuszali?

- Mama śpiewała w jakimś zakopiańskim chórze i denerwowało ją, gdy się myliłem. Ale tata mówił: "Jakby umioł, toby nie musioł ćwicyć". Tata był góral z dziada pradziada, muzyk i poeta. Pisał wiersze po góralsku i w języku literackim. W Chicago własnym sumptem wydał swój tomik wierszy i dwie płyty z muzyką góralską. A ja chałturzyłem podczas wakacji w Zakopanem w restauracjach. Potańcówki kończyły się około pierwszej i nie miałem czym z Krupówek wracać do domu na Krzeptówki. Ojciec przyjeżdżał po mnie nocą na motorze. Czasem czekał dosyć długo, bo mieliśmy tak zwane boki. Cierpliwie czekał oparty o motor i kurzył papierosy. Strasznie dużo palił, przez te papierosy przedwcześnie zmarł Muzyka zrobili ze mnie w Zakopanem ojciec, a w Krakowie Lucjan Kaszycki.

Kaszycki - niemal zapomniana postać, a był świetnym kompozytorem i radiowcem.

- Spotkaliśmy się, kiedy byłem na trzecim roku liceum muzycznego w Krakowie. On, młody kompozytor świeżo po studiach, pisał muzykę do filmów i teatru, opowiadał o tym na lekcjach solfeżu. Rozbudzał w nas potencjał i intuicję. Po jakimś czasie zorientował się, że jest pięć osób ze zdolnościami kompozytorskimi, i kiedy zdaliśmy na studia, stworzył z nas swoją klasę kompozycji. Byli tam Wacek Kisielewski, Krystyna Duda-Napieralska, Romek Opuszyński, Jasiek Jarczyk i ja. Musieliśmy się uczyć warsztatu klasycznego, ale poza tym pisaliśmy rzeczy rozrywkowe, które Lucjan omawiał z nami. Jasio Jarczyk na przykład grał jazz. Ja poszedłem w piosenkę i teatr. Podobnie Romek Opuszyński. Wacek Kisielewski zespolił się z Markiem Tomaszewskim w duet. Duda-Napieralska wyjechała na Zachód.

Im dalej, tym chętniej pan ćwiczył?

- Skądże, chętnie grałem, a z ćwiczeniem byłem na bakier. Kiedyś w liceum nie nauczyłem się programu i nie poszedłem na egzamin. O mało mnie nie wyrzucono. Potem na studiach na każdym egzaminie z fortepianu poza jakimś Beethovenem czy Mozartem kazano mi dodatkowo grać utwór rozrywkowy. Wtedy chętniej się przygotowywałem i dzięki temu zdawałem. Z klasyki grałem jednak dosyć ambitne rzeczy, dużą przyjemność sprawiały mi np. "Preludia" Szymanowskiego. To wspaniały kompozytor, chyba najbardziej komputerowy muzyk oprócz Bacha. A w konserwatorium miałem przeprawę z dziekanem Drobnerem, który uczył nas prelekcji. Mówiłem, że nie stanę w domu kultury (to ten w Rynku w Krakowie) przed publicznością i nie będę opowiadał np. o Gershwinie, bo mnie to okropnie peszy. Oczywiście nie wziął tego pod uwagę, zaplanowano moje wystąpienie, ludzie czekali, a ja nie przyszedłem. Był skandal, obronili mnie profesorowie Kaszycki i Machl. "Twierdzą, że pan jest wyjątkowo uzdolniony, więc muszę się wycofać" - powiedział dziekan. Tak uratowano mi skórę.

Do Piwnicy pod Baranami trafił pan w jej najlepszych czasach.

- I to przez okno, dosłownie. Tam nie było oddzielnego wejścia dla wykonawców, a przed drzwiami stał zawsze tłum. Czasem ludzie podawali nas od wejścia, przenosili sobie nad głowami. Część wykonawców przychodziła w trakcie występu i dostawali się przez okienko nad sceną, przez które niegdyś wrzucano do piwnicy węgiel. Na ścianie były klamry. Jak słychać było dzwonek Piotra - wiadomo było, że jest przerwa na brawa i zapowiedź - wtedy na klamrach pojawiały się czyjeś nogi, potem pupa, następne nogi, następna pupa. Publiczność ryczała ze śmiechu, to też był element programu. Piotr czasem obrażał ludzi siedzących na widowni, żarty miewał niewybredne, a oni chyba byli tym zachwyceni. Wiesiek Dymny wychodził na scenę z groźną miną i wygłaszał swoje polityczne monologi. Jego trochę się bano w Piwnicy, bo traktował wszystkich z góry. Był niezwykłym artystą, wielką indywidualnością. Odwrotnością sceniczną Dymnego był Krzysio Litwin, delikatny, chuchrowaty, zagubiony w absurdach świata. Krysia Zachwatowicz gotowała potrawy jednogarnkowe i wykrzykiwała przepis na trzysta litrów zupy. Albo śpiewała, że taka głupia to już nie jest i da się tknąć.

Dobrze się pan tam czuł?

- Na początku trochę lękałem się tego środowiska, w którym wszyscy się jakby kochali i jednocześnie nienawidzili. Porozumiewali się znakomicie, ale ironicznie, prześmiewczo. Nie wiedziałem, co jest prawdą, co kpiną czy kłótnią. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że to taki styl. Spotykają się bardzo chętnie i rozmawiają ze sobą skeczami. Żyją tak, jakby cały czas tworzyli kabaret. Na koncertach i za kulisami miałem opiekę w postaci Ewy, która była absolutną gwiazdą i wszystko działo się według jej woli. A że byłem jej potrzebny, otoczyła mnie parasolem ochronnym. Wiedziałem, że jak ona jest, to nic złego się nie stanie. W krótkim czasie zostaliśmy członkami wspaniałego zgranego zespołu.

Jaka była wtedy Ewa Demarczyk?

- Bardzo różna. Tak różna jak jej utwory. Dawała z siebie wszystko. W interpretacjach piosenek jest pewnie 90 procent jej prywatnych zachowań, nastrojów. Inteligentna, dowcipna, miła, życzliwa, najlepszy kumpel. Ale czasem coś ją tak zmieniało, że nie można było z nią wytrzymać. Unikała wywiadów, dziennikarzy nie znosiła, podejrzewała ich o wykorzystywanie jej prywatnego życia i wyszukiwanie afer. Często tak przecież było, bo najlepiej czytają się afery, skandale i plotki.

Piwnica pod Baranami miała jakąś opiekę?

- Piwnica to nie Ewa Demarczyk, tylko Piotr Skrzynecki i kabaret. Piwnica miała najwyraźniej bardzo dobrą opiekę, bo wtedy, gdy zamykano inne kabarety, Piwnica działała. Była wentylem. Można było powiedzieć: "Nieprawda, że w Polsce nie ma wolności, kabaretów. A Piwnica?". Cenzura oczywiście czuwała, ale kiedy wykonywano utwory z tekstami już drukowanymi w jakichś tomikach, nie bardzo się czepiano. Co innego monologi Dymnego, tam trzeba było walczyć, żeby coś przeszło, czasem się udawało. A Ewa jeździła po Polsce i po świecie, miała w Pagarcie pierwszeństwo na zagraniczne festiwale i koncerty. Na Kubie byliśmy chyba pięć razy. Mimo to miała jakieś kłopoty. Nie wiem jakie, bo rozmawialiśmy tylko towarzysko i na temat sztuki. Ale ponieważ była za nas odpowiedzialna jako za swój zespół, prowadziła jakieś rozmowy i to na różnych szczeblach.

Przejął pan rolę nadwornego kompozytora po Zygmuncie Koniecznym, który przestał pisać dla Demarczyk piosenki. Pokłócili się?

- Nie pokłócili się, bo jeździł z nami i grał. Wyraźnie szukał nowych środków, nowych sposobów. Z czasem były to kompozycje tak nowatorskie, że wychodziły poza ramy gatunku pieśniarskiego. Nieduży skład zespołu nie pozwalał Ewie zaśpiewać tych utworów podczas recitali. Na konkretne zamówienie komponowałem ja. Uczyłem się pisania tak, aby muzyka wplatała się w wiersz i stanowiła jedną tkankę. Pisałem też do prozy, np. "Żywoty cezarów", które to żywoty wyśpiewywał w Piwnicy Tadeusz Kwinta. Tam, w Piwnicy, zaczął się styl pisania pieśni poetyckich. Zainaugurował to Zygmunt, pałeczkę przejęli Stanisław Radwan, Leszek Długosz, Zbigniew Preisner, Janek Pawluśkiewicz. W jakimś sensie wszyscy ze sobą konkurowaliśmy, co podnosiło poprzeczkę. Było to współzawodnictwo dżentelmenów, a nie zawistnych grajków.

Kto szukał tekstów?

- Piotr Skrzynecki i Ewa. Razem przebierali i dyskutowali nad każdym wierszem, zanim mi go dali. Dostawałem więcej tekstów, niż napisałem melodii, bo, jak wspominałem, byłem leniem i mało pracowałem. Zresztą nie do każdego wiersza potrafiłem znaleźć klucz. A włamywać się przemocą nie ma sensu.

W Piwnicy też był pan leniem?

- Było mi w tym czasie po prostu za dobrze. Jeździłem z Ewą po świecie, zarabiałem pieniądze, zwiedzałem różne kraje i kontynenty. Uwielbiam mieszkać w hotelach, mógłbym codziennie spać gdzie indziej. Prowadziłem fantastyczne życie. Stale jakieś przygody, nawet katastrofy były fantastyczne. Jak lecieliśmy na Kubę, zapalił się jeden z silników samolotu. W Rosji, w Archangielsku, podwozie nie chciało wyjść, bo zamarzło, pilot szarpał samolotem, szarpał, aż wytrząsnął to podwozie. Wylądowaliśmy, samolot był już otoczony strażą pożarną i karetkami, czekali na trupy. Ale ja wierzyłem w swoją szczęśliwą gwiazdę i nadal uważam, że katastrofy mnie nie dotyczą. Żałuję, że nie traktuję życia i siebie bardziej serio. Mogłem dla Ewy napisać znacznie więcej utworów, mogła znacznie więcej nagrać i może byłyby to dobre rzeczy.

Niestety, genialna pieśniarka Ewa Demarczyk zniknęła ze sceny.

- Nie znam powodów, dlaczego nie śpiewa. Czy jest zmęczona, czy chodzi o coś innego. Utrzymujemy kontakt telefoniczny, Ewa wydaje się być w świetnej formie, nic się nie zmieniła. Niedawno mi powiedziała, że przygotowała "Psalm" Tadeusza Nowaka, jeden z moich utworów, który dostała na rozchodniaczka, dałem jej kilka niećwiczonych przy mnie partytur. Podobno ten "Psalm" jest fantastyczny, szalenie ekspresyjny, bardzo jestem ciekawy, jak go śpiewa. Z tego wynika, że śpiewa. Ale dlaczego nie publicznie?

Kiedy odszedł pan z Piwnicy?

- Nie pamiętam, jak wyglądało to moje odchodzenie ani kiedy to było. Najpierw, w 1972 roku, odeszła Ewa, też nie wiem czemu. Piotr Skrzynecki był konferansjerem na jej koncertach, potem przestał nim być, ale nie wiem, o co Ewie poszło. A kiedy Ewa odeszła z Piwnicy - nie bardzo miałem tam co robić, byli inni pianiści. Ewa zajęła się swoimi recitalami, wyjazdami, próbami.

Po odejściu Demarczyk to już nie była ta Piwnica.

- W 1966 roku, kiedy tam trafiłem, występ był zaszczytem i szansą, żeby zaistnieć. Mimo że Piwnica nie dawała pieniędzy. Zarabiało się grosze, na poranne mleko, jak ktoś wracał skacowany. Już na taksówkę nie zawsze wystarczało, zresztą taksówek nie było. Kilka razy wracałem o pierwszej w nocy polewaczką. Przez wiele lat Piwnica była centrum bohemy krakowskiej. Zmieniła Piwnicę śmierć Piotra w 1997 roku, a nie odejście Ewy. Naturalnie, że brak takiej gwiazdy był stratą. Ale kabaret nadal był kabaretem i działo się tam bogato. Stopniowo jednak odchodziły w niebyt takie filary jak Dymny, Litwin, Warchał i kabaret zaczął się zamieniać w teatr piosenki. W Piwnicy nikt się nie dorobił, zarobek był na tzw. Zachodzie. Pierwszy samochód kupiłem dzięki koncertom z Ewą, bo dolary miały dobry przelicznik. W Rosji płacono nam w rublach, a ponieważ zarabialiśmy legalnie - część rubli zamieniano na bony, a te na złotówki. Za pozostałe ruble woziło się telewizory kolorowe i inny sprzęt. Niestety ja nie miałem głowy do interesów. Koledzy sprzedawali w Rosji dżinsy, a ja przywiozłem stamtąd zapalenie woreczka żółciowego.

Czy było tak, że czyjeś wykonanie piosenek Demarczyk podobało się panu bardziej niż oryginał?

- Nie. Oglądałem w telewizji koncert jej piosenek w Opolu, słyszałem o Wrocławiu, ale nie były to udane eksperymenty. Nikt nie chce wprost naśladować Ewy, zaproponowano swoje interpretacje, co jest naturalne i słuszne, ale nie były one dobre. Zawsze coś jest albo przesadzone, albo niedosolone.

Janis Joplin zaśpiewała "Summertime" zupełnie inaczej niż Ella Fitzgerald, mimo to świetnie.

- Standardy amerykańskie dają inne możliwości. Tam się śpiewa muzykę, a "Tomaszów" czy "Hercowicz" to poezja i nawet z muzyką artysta opowiada tekst. Gdy już raz został świetnie opowiedziany, to jak to zrobić lepiej? Bardzo lubię amerykańską muzykę popularną w stylu lat 60.-80., Franka Sinatrę, Andy'ego Williamsa, Barbrę Streisand, Roda Stewarta, Tony'ego Bennetta. Big-bandy, wielkie orkiestry akompaniujące artystom. Ówczesna amerykańska kultura muzyczna oddziaływała na cały świat. Później się okazało, że artystów i producentów nie stać na duże orkiestry. Sceną zawładnęła sekcja rytmiczna - perkusja, gitary i klawisze. Dzisiejszy pop to zestaw kilku akordów, w które wplata się motyw muzyczny. A ja mam w uszach kompozycje Ennio Morricone, Michela Legranda, Leonarda Bernsteina. Z Polaków chętnie słucham np. Seweryna Krajewskiego, bo on się nie wstydzi ładnych melodii.

W ubiegłym roku stuknęło panu 70 lat.

- Nagrałem z tej okazji jubileuszową płytę, właściwie dwie. Pani Roma Kubiak, właścicielka wydawnictwa Zaszafie, zafundowała mi prezent i chyba wzięła jakieś kredyty. Mam nadzieję, że płyty wyjdą, sprzedadzą się i nie pójdzie z torbami. Będzie tam większość nowych piosenek i trochę znanych, w tym "Avignon", "Panna śnieżna", "Skrzypek Hercowicz".

Kto będzie śpiewał Hercowicza?

- Beata Paluch.

Jak się pracuje kompozytorowi z małżonką?

- Okropnie. Ale Beata, poza tym, że jest moją żoną, jest inteligentną aktorką, wie, o czym śpiewa. Pięknie wykonała "Tomaszów" na koncercie podopiecznych Ani Dymnej. Lubię też, jak moje piosenki śpiewa Janusz Radek. Jego osobliwe, powiedziałbym, szalone wykonanie "Panny śnieżnej" trwa trzy razy dłużej niż Ewy.

Któreś z pięciorga dzieci poszło w ślady ojca?

- Najmłodsza córka z pierwszego małżeństwa, Julia, skończyła muzyczną podstawówkę na skrzypcach. Śpiewa w zespołach gospel i solo. Wszystkie moje dzieci, oprócz najstarszej Kasi, uczyły się muzyki. Bartek skończył liceum muzyczne na oboju, ale zajmuje się komputerami. Z młodszych dzieci Marysia jest w drugiej klasie liceum, gra na oboju i gitarze. Staś kończy szkołę podstawową, grał na perkusji, gitarze i na trąbce. Teraz działa w sferach elektroniki komputerowej. Nie zmuszam dzieci do muzyki. Za dobrze pamiętam swoje męki przy nauce serenady Schuberta.

Góralskość się w panu odzywa?

- Tyle góralskości, ile dostałem od ojca. Mam jego odruchy i jego pełne umiaru podejście do życia.

Górale mają opinię krewkich, "Pobili się dwaj górale ciupagami" - mówi piosenka.

- Bo pobili się o kobietę. Ojciec był już żonaty, kiedy się urodziłem, już nie miał się o co bić. Był spokojnym, ciekawym świata człowiekiem. Skończył tylko technikum, ale prenumerował pismo "Problemy" i stale się dokształcał. W sensie kulinarnym moja góralskość polega na uwielbieniu dla grul z kapustą albo z kwaśnym mlekiem. Ziemniaki mogę jeść ze wszystkim, nawet rosół i pomidorowa muszą być z ziemniakami. Jem też ziemniaki z jajecznicą. Oscypki przywozi mi ze swojej wsi basista, często mam świeżą dostawę. Fenomenalnie smakuje kasza kukurydziana z oscypkiem i cukrem. Albo makaron z tartym oscypkiem, polany masłem z bułką tartą i posypany cukrem, rewelacja! No i jak usłyszę góralską muzykę, to też czuję, że to moje, siedzi mi we krwi. Kilkakrotnie zamawiano u mnie muzykę do teatru, gdy sztuka dotyczyła góralszczyzny. Ostatnio była to "Spowiedź w drewnie" w Teatrze Lalki i Aktora w Opolu. Na festiwalu zdobyliśmy tym spektaklem Grand Prix.

Coś się panu nie udało na scenie?

- W 1973 roku chyba. Koncert w Opolu, gdzie mój "Song o ciszy" śpiewał autor tekstu Jonasz Kofta.

"Bo gdy się milczy, milczy, milczy, to apetyt rośnie wilczy,/ Na poezję, co być może drzemie w nas ".

- Utwór kończył się dzwonami. Wymyśliłem sobie, żeby w momencie, kiedy jeszcze kończy grać orkiestra, a zaczynają dzwony symfoniczne na scenie, rozdzwoniły się wieże opolskich kościołów i ratusza. Koncert transmitowała telewizja, a odpowiadał za to pan Mariusz Walter. Nie wiem, jak to zrobił, ale na próbie tuż po orkiestrze odezwały się dzwony w całym mieście. Dech mi zaparło, nigdy w życiu nie udało mi się tak spointować utworu. Ale po próbie przed koncertem pan Mariusz powiedział: "Niestety, nie mamy pozwolenia cenzury". "To nie zagramy tego utworu, bo ja się nie zgadzam" - powiedziałem. Pan Walter mnie jednak przekonał, że lepiej przedstawić utwór, rezygnując z dzwonów, bo może się okazać, że to jedyna szansa. Teraz by się może dało to powtórzyć, ale który kościół się włączy? Niegdyś im zależało, żeby w ogóle zaistnieć, a teraz?

Skoro mowa o Kościele: pisał pan sporo sacrosongów i brał udział w koncertach z religią w tle, np. w hołdzie Janowi Pawłowi II.

- Robiłem to z kilku powodów. Pierwszy - bardzo dobra opieka artystyczna, świetna organizacja. Muszę tylko napisać muzykę i o nic więcej się nie martwię. Wszystko załatwiał ksiądz Zdzisław Ossowski z fundacji Gospel. Rzadko się zdarza, żebym komponując miał do dyspozycji solistów, dużą orkiestrę i chór. Nie mam w sobie ciągot do żadnej religii. Takie okazje traktuję jako zamówienie artystyczne.

A nie jest to koniunkturalizm? Napisał pan muzykę do sztuki Karola Wojtyły "Brat mojego Boga", tekstu wyjątkowo niescenicznego.

- A takie ma dobre recenzje!

Kto by się ośmielił skrytykować tekst papieża?

- Nie tekst, tylko ewentualnie spektakl. Napisałem, bo mój przyjaciel, reżyser Andrzej Rozhin, miał jubileusz, zaproponowano mu wystawienie tego spektaklu, warunki były dobre. Robota była rzeczywiście ciężka, bo tekst jest nieteatralny. Ale sam temat jest interesujący, na scenie nie mówi się nic, co budziłoby mój sprzeciw. Mnie się ten radomski spektakl podoba, powinna go pani zobaczyć.

Dobrze zapłacono?

- Proszę mi rzucić jakąś kwotę, żebym wiedział, co to znaczy dobre honorarium.

100 tysięcy euro.

- Cha, cha! Przez całe życie tyle nie zarobiłem.

Załóżmy, że dostaje pan 100 tysięcy euro, żeby napisać muzykę do opery o katastrofie pod Smoleńskiem. Przyjmie pan zamówienie?

- Wtedy, gdy libretto będzie oparte na faktach, a nie na pomówieniach i nadinterpretacjach. "Brat mojego Boga" ma szlachetną ideę, wymowę. Smoleńsk też jest do opisania, nie polityka, tylko ludzkie dramaty.

Jak pan odpoczywa?

- Czytam, słucham muzyki symfonicznej i jazzu, bo wtedy ładuje mi się inna część mózgu. Słucham z płyt, bo na koncerty nie chodzę.

Jak to?

- A tak to, że nie ma gdzie zostawić samochodu. Mieszkam pod Krakowem, więc na piechotę nie dojdę. Na parkingu pod Teatrem Słowackiego godzina kosztuje chyba 15 złotych i jest mało miejsca, pod Filharmonią nie ma go w ogóle. Niedawno miałem zaproszenie na festiwal filmowy do kina Kijów, przyjechałem pół godziny wcześniej i straciłem te pół godziny na szukanie, gdzie zaparkować, po czym wkurzony wróciłem do domu.

Komu zazdrości pan jako kompozytorowi?

- Moniuszce. To dopiero był melodysta! I też się urodził 7 maja.

***

Andrzej Zarycki (ur. 7 maja 1941) - z pochodzenia góral, z wyboru krakus, absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w klasie kompozycji Lucjana Kaszyckiego. Sławę zdobył jako kompozytor EwyDemarczyk, z którą współpracował 19 lat (m.in."Ballada o cudownych narodzinach Bolesława Krzywoustego", "Namoście w Avignon", "Cyganka", "Skrzypek Hercowicz"). Świetny melodysta, dzisiaj ma na koncie ok. 300 piosenek, muzykę do ponad 200 spektakli teatralnych i telewizyjnych ("Gdy rozum nie śpi", "Achmatowa", "Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwańca", "Zielona Gęś"), muzykę filmową ("Aktorzy prowincjonalni", "Ucieczka z miejsc ukochanych"), symfoniczną. Był kierownikiem muzycznym Teatru Groteska w Krakowie i Teatru Dramatycznego w Opolu. Pedagog w Państwowej Szkole Muzycznej II stopnia w Krakowie; stale współpracuje z Fundacją Anny Dymnej "Mimo Wszystko". Jego piosenki nagrali m.in. Anna Szałapak, Katarzyna Groniec, Hanna Banaszak, Beata Paluch, Beata Rybotycka, Janusz Radek, Jacek Wójcicki, Grzegorz Wilk, Marek Bałata, Zbigniew Wodecki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji