Artykuły

(De)konstruowanie siebie

Rola Macieja Admaczyka to pastiszowy portret współczesnego artysty. Zagubionego, owładniętego manią wielkości, manierycznego egocentryka z obsesjami - o spektaklu "Zapis automatyczny" Teatru Porywacze Ciał w Poznaniu pisze Katarzyna Nowaczyk z Nowej Siły Krytycznej.

Autorski spektakl Porywaczy Ciał jest collagem różnorodnych obrazów, które połączone zostały ze sobą na zasadzie wolnych skojarzeń, błyskotliwych asocjacji, czasem irracjonalnych porównań. Artyści (Maciej Adamczyk i Katarzyna Pawłowska) nie dokonują jednak ich wartościowania - zgodnie z zasadą zapisu automatycznego, którą wykorzystali w swoim najnowszym spektaklu. Automatyzm jest techniką polegającą na świadomie niekontrolowanym zapisie myśli i biernym podążaniu za ruchem umysłu. Służy przede wszystkim ujawnieniu podświadomości, umożliwia także swobodną grę wyobraźni.

Z mroku wyłania się ubrany na czarno mężczyzna. Podchodzi do pierwszych rzędów widowni. Wpatruje się nieruchomo w jakiś odległy punkt. Nagle zaczyna stwarzać swoje ciało z niewidzialnych elementów "wyławiając" z powietrza - kolejno oczy, uszy, usta, czoło. Tonem zupełnie beznamiętnym opowiada o sobie - "Lubię wszystko", "Jestem jak skała", "Lubię swoje życie", "Chciałbym poczuć kosmos". Wypowiada swój monolog, będący zlepkiem frazesów. Mówi tak, jak gdyby to nie były jego słowa. Jednocześnie wydaje się zupełnie nieobecny, pozbawiony emocji, zobojętniały. Towarzyszą temu efekty dźwiękowe, odgłosy strzelaniny - on także walczy. Buduje, a zaraz potem niszczy i odrzuca.

Gaśnie światło. Po tej scenie następuje całkowita zmiana stylistyki i tonacji. Ten sam mężczyzna w przeciwsłonecznych okularach na wielkim, jaskrawozielonym pluszowym dywanie zaczyna tańczyć do figlarno-zaczepnej piosenki rozpoczynającej się od słów: "Jestem bałwankiem, więc zjedz moją marchewkę". Czyżby właśnie takiego siebie stworzył?

Ten "występ" (naprawdę zabawny!) wprowadza nas w sielsko-radosny klimat. Oto znaleźliśmy się w pokoju artysty, wystarczająco bogatego, by traktować pracę jak pasję. Zafascynowany zdobyczami najnowszej techniki, postanawia dokonać zapisu automatycznego swojego życia. Adresatem wypowiedzi staje się jakieś zupełnie nieobecne "ty". Mężczyzna monologuje tak jakby w jego obecności znajdował się dziennikarz piszący coś w rodzaju wywiadu-rzeki. Jest kreatorem własnej historii, opowiada po to, by się spodobać odbiorcy, by wzbudzić sympatię, by wydać się ciekawym.

Jego świat jest jednak kiczowaty i tandetny, mieszczą się w nim wszyscy - Almodovar, Beata Tyszkiewicz, Budda i Steve Jobs. Sztukę traktuje jako kaprys, przejaw ekstrawagancji. Rola Macieja Admaczyka to pastiszowy portret współczesnego artysty. Zagubionego, owładniętego manią wielkości, manierycznego egocentryka z obsesjami. Potrzebuje on energii życiowej (którą czerpie z buddyjskiej mundry!), by móc tworzyć, organizować, działać. Jednym z pomysłów jest akcja performatywna, w której zamierza on spalić swoje rzeczy na dworcu lub lotnisku. Chodzi jedynie o pusty efekt, rozgłos, zaistnienie, chęć przypodobania się.

Na ścianie wisi obraz - prosta seryjna kompozycja w jaskrawych kolorach, przypominająca wystylizowane portrety gwiazd świata rozrywki stworzone przez Andy'ego Warhola. Tyle, że nie jest to Elizabeth Taylor, Brigitte Bardot czy Marilyn Monroe, ale twarz Adamczyka jako kilkuletniego chłopca. Pop-art, nierozłącznie związany z kulturą masową, staje się więc jednym z wielu kluczy do odczytania przedstawienia. Spektakl daje szansę ciągłego rozpoznawania takich i innych kodów kulturowych, bo tropów, cytatów i zapożyczeń jest tu całe mnóstwo. Od sceny przypominającej sprzedaż miski do warzyw w tele-sklepie Mango, przez odwołania do filmów (chociażby "Pulp fiction", "Skóra, w której żyję", "Dirty dancing") i wydarzeń artystycznych (czyżby performance Althamera "Wspólna sprawa"?), aż po strój wielkiego pluszowego tygrysa, czy odbieraną z emfazą nagrodę publiczności ze statuetką kupioną w Decathlonie . Sceny te łączą humor i przenikliwą obserwację. Odwołują się do świata popkultury, czerpią z różnych dziedzin sztuki, przetwarzają to, co znane i umieszczają w nowym kontekście.

Spektakl balansuje na granicy serio i buffo. Ociera się o kicz, ale bywa też zadziwiająco poważny i ostro, jednoznacznie diagnozujący rzeczywistość. Maciej Admaczyk wypowiada się w pierwszej osobie. Jest szalenie autentyczny, a zarazem autoironiczny. Bo czyż i on sam nie jest artystą? Aktor ma niezwykłą lekkość scenicznego bycia, ogromną siłę wyrazu i ekspresji. Brawurowo też przechodzi od zupełnie skrajnych stanów emocjonalnych - żywiołowej, pełnej napięcia i wściekłości rozmowy telefonicznej do spokojnego, reklamowego wręcz krojenia warzyw i wrzucania ich do miski z Mango. Wyrazista zmiana emocji i nastroju dokonuje się także w scenie, w której artysta znajduje się w studiu tatuaży - ma do wyboru wzór "czachy" albo "delfinka". Odzywają się tu w nim jakby dwie różne osobowości, dwa kompletnie inne pragnienia.

Stopniowo rozpasany świat ulega skondensowaniu i wyciszeniu. W półmroku ze stosu kwadratowych desek, Adamczyk buduje pomost od tylnej ściany sceny prowadzący wprost do widowni. Trwa to nieprzyzwoicie długo. Nuży i drażni w kontraście z szybkością i intensywnością scen poprzednich. Ułożeniu każdego elementu towarzyszy osobliwa choreografia. Budowanie mostu to symboliczne budowanie siebie, przedstawione już w pierwszej scenie. I znów walka tworzenia i niszczenia, odrzucania i akceptowania.

Pomost zostaje wzniesiony na "jeziorze szaleństwa". Znajdujemy się w dziwnej, osnutej półmrokiem przestrzeni. Świat stracił swój dawny koloryt i wyrazistość. Artysta zaczyna zbierać wszystkie otaczające go przedmioty i układać na wąskim pomoście. Teraz dopiero stłoczone i scentrowane na środku sali rekwizyty zaczynają przytłaczać. Tworzą absolutny chaos niemożliwy do ujarzmienia, uwydatniając swoją nieprzystawalność, niedopasowanie.

Porywacze Ciał nadają przedmiotom szczególne znaczenie. Stanowią one element wyjęty wprost z codzienności, znany i absolutnie powszedni. Sami twórcy odwołują się do koncepcji ready-made Duchampa. Sztuką jest to, co uznamy za sztukę. Sztuką może być życie. Tak jak słynny pisuar Duchampa, tak kalosze, wędka czy dmuchany worek treningowy mogą stać się obiektem artystycznym. Z tego świata różnorodnych przedmiotów Adamczyk czerpie ogromną energię.

W finałowej scenie artysta łowiący ryby topi otaczające go przedmioty, a potem sam, symbolicznie skacze do jeziora szaleństwa. Wyłania się z mroku i w mroku ginie. To bardzo ładna estetycznie i wymowna scena zamykająca klamrowo spektakl. Czyżby więc budowanie samego siebie ze strzępów wszechotaczającej nas kultury miało prowadzić do szaleństwa i samounicestwienia?

Spektakl ucieka od jednoznaczności, łatwej interpretacji i prostego określania tego, co wartościowane pozytywnie i negatywnie. Zapis automatyczny staje się tu rozpaczliwą rejestracją procesu konstruowania samego siebie z tworzywa, jakim jest miałka popkultura. A zaraz potem dekonstruowania, zaprzeczania, wyparcia, i zniszczenia tego, co wcześniej przyjęte i przyswojone. Spod jaskrawego świata wyziera jednak najbardziej podstawowe pragnienie miłości, zrozumienia i akceptacji

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji