Skarżypyty
W ostatnich dniach roku w kilku dziennikach ukazały się sprawozdania z konferencji prasowej w Teatrze Studio w Warszawie poświęconej zatargowi pomiędzy reżyserem spektaklu "Śmierć i dziewczyna", Jerzym Skolimowskim a producentem Gene Gutowskim. Gazety relacjonowały ów spór z wyczuwalnym niesmakiem. Trudno im się dziwić. Jak wynika ze sprawozdań, reżyser oświadczył w telewizji, że on wraz z aktorami ratowali tę słabą sztuczkę przed klapą, a producent tylko w tym przeszkadzał. Producent zwołał zaś konferencję, by dać odpór tym pomówieniom i opowiedzieć o rozlicznych przewinach nieznośnego reżysera. A w ogóle to poszło, rzecz jasna, o pieniądze - czego się tu nawet nie próbuje ukrywać. Obaj panowie są amatorami w teatrze, to widać. Szkoda jednak, że nikt im nie dał jeszcze przed debiutem w nowych rolach paru informacji elementarnych. Otóż dzieło sceniczne, jest dziełem zbiorowym. Afisz podpisuje się wspólnie, a sukces albo klęska; rozkłada się po równo na wszystkich. Oczywiście każdy artysta w głębi duszy jest przekonany, że to on się naharował, a inni fuszerowali, że on chciał dobrze, a tamci popsuli; przekonania tego jednak niemal nigdy nie ujawnia publicznie (jeżeli, to już w bardzo zawoalowanej formie, albo gdy nerwy mu mocno puszczą). Nie dlatego, że taki skromniś. Doświadczenie go uczy, że tylko gdy całość się uda, on ma szansę, a jeśli całość będzie do chrzanu, on tej szansy nie ma i gdy zacznie się tłumaczyć - tylko się wygłupi. Po prostu i zwyczajnie: zwalać winę za klęskę na partnerów w tej dyscyplinie sztuki się na dłuższą metę nie opłaca. Zyski żadne, a wstyd duży. Szkoda, że artysta tej sławy, co Skolimowski tego nie wie. Nie mówiąc już o tym, że naprawdę nikt nie kazał panu G.G angażować pana J.S, a panu J.S przyjmować tej propozycji. Niech się więc teraz, gdy nie wyszło, nie przezywają: ,,to nie ja, to on". Słuchać hadko.
Wchodzenie prywatnego mecenatu do teatrów przebiega z wielkim oporem. Część opinii publicznej nie wnikając w szczegóły jest przekonana, że źródłem tego oporu jest zachowawczość środowiska teatralnego przywiązanego do dawnej stabilizacji "na państwowym" (takie głosy były i na tych łamach). Zgoda, zachowawczość z pewnością jest faktem. Trochę trudno się jednak dziwić temu oporowi, skoro wygląda na to, że ów prywatny mecenat to głównie źle wychowane dzieci, które albo zaczynają swoją karierę od naubliżania starszym (Wiktor Kubiak raczył cały polski teatr poza "Metrem" przyrównać do dinozaurów skazanych na zagładę), albo, gdy zamek z piasku się rozsypie, z płaczem lecą skarżyć na kolegów i grozić, że im jeszcze pokażą. Być może innych wariatów do wchodzenia z prywatnymi pieniędzmi na rynek teatralny na razie nie ma: niech się jednak przynajmniej tak rozpaczliwie nie podkładają. Tracą przecież przede wszystkim sami.