Artykuły

Gruszki na wierzbie a "Święto Winkelrida"

Ekscytacja była olbrzymia. Polska "Łaźnia"! - wołali pierwsi recenzenci. Polityków na szaro robią! - donosiła plotka. Intelektual­na młocka na powyższe tematy trwa w dal­szym ciągu.

Wydaje mi się, że "Święto Winkelrida" nie jest polską "Łaźnią". Kiedy wyszedłem z przedstawienia, z przerażeniem stwierdzi­łem, że nie podzielani ogólnej radości z po­wodu "Święta Winkelrida". Stanąłem na ubo­czu. Argument że rozpoznałem siebie wśród wyśmianych na scenie - odpada; wyśmiani nigdy nie zauważają, że to o nich chodziło. Czyżby zazdrość (pracuję w Studenckim Teatrze Satyryków w Warszawie?) Chyba też nie; moje ambicje nawet w zazdrości tak wysoko nie sięgają. Już chciałem przy­stąpić do generalnego degradowania uzna­nych przez ogół wartości, gdy po lekturze tekstu sztuki w "Twórczości" (1946 r., Nr 7-8) "Święto Winkelrida" zaczęło mi się podobać. Czy zatem inscenizacja mi się nie podoba? Ależ nie; przedtem byłem zdania, że w całym przedstawieniu ona jest właśnie najlepsza. Postanowiłem więc na papierze wyrazić swoje wątpliwości.

Jeśli wolno streścić: w dwudziestolecie śmierci bohatera narodowego odbywa się uroczystość na jego cześć. Zaproszono syna bohatera, by wziął udział w ceremonii. Chłopak spodziewa się, że prócz uhonoro­wania otrzyma pewne wartości materialne (łąka), które słusznie mu się należą. Tym­czasem zostaje ośmieszony, a łąki nikt so­bie nie przypomina. Lud staje po jego stronie, zaczyna się bijatyka i rewolucja. Głowa państwa chytrze podejmuje hasła re­wolty i znowu wypływa na wierzch, ra­tując własną skórę.

Co z tego wynika? Ogólnie rzecz biorąc to, że zawsze znajdzie się facet lub grupa facetów, którzy, pełniąc władzę z ramienia narodu, oszukają ten naród dla własnych korzyści. Podstawowy problem sztuki jest całkowicie przejrzysty. To jest duży kaliber satyry. Oczywiście jest to problem bar­dzo stary, ale i długowieczny. "Święto Win­kelrida" zostało napisane w 1944 roku, je­szcze w czasie wojny. Sztuka była wtedy aktualna jako ostrzeżenie. Jest aktualna i dziś, w dobie rządów narodu, który stale składa władzę nad sobą w ręce kierowni­ków - nie jesteśmy anarchistami. Stąd wniosek praktyczny: trzeba stale patrzeć władzy na ręce.

A więc centralny problem sztuki nie ze­starzał się, jest długowieczny. Ba, odmłodniał nawet, dziś, w 1956 roku, wraz z odro­dzeniem słowa "demokracja".

Zestarzało się jednak to widowisko (i to bardzo) pod wieloma względami. Wiele rze­czy było w nim starych już w chwili na­pisania. Najbardziej jednak postarzało się w ciągu ostatnich kilku miesięcy.

Dziś, w dobie demokratyzacji, ta kome­dia o demokracji nabrała szczególnej pieprzności satyrycznej. W tych ciekawych czasach wszyscy zajmujemy się otrząsaniem z wierzby naszego życia społecznego (gru­szek fałszywych autorytetów, które dziw­nym sposobem na niej wyrosły. "Święto Winkelrida" publiczność przyjmuje jako sprzymierzeńca w otrząsaniu gruszek i, wy­daje mi się, słusznie. Tyle charakterystycz­nych przejawów naszego życia współczes­nego znalazło tu swe krzywe odbicie, tyle małych i dużych głupstw i fałszów zostało ustrzelonych! Nie będę wyliczał plusów ten­dencyjnie, bo felieton ma mieć charakter zgryźliwy, a w każdym razie powściągliwy. A zatem duża satysfakcja, nawet dla naj­większych malkontentów.

Powstaje jednak pytanie, czy wtedy, gdy opadną wszystkie gruszki z naszej wierzby, zniknie również przyczyna ich wyrastania? Czy to daje gwarancję na przyszłość? Wy­daje mi się, że nie.

Oto argumentacja mojego twierdzenia, że "Święto Winkelrida" postarzało się najbar­dziej w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Myślę, że dziś trzeba sięgać do przyczyn, a nie do zewnętrznych przejawów. Trzeba atakować nie tylko fakt, że gruszki wyra­stają, ale przede wszystkim powody, dla których wyrastają. Na taką satyrę, wydaje mi się, jest w tej chwili "społeczne zapo­trzebowanie". Sądzę, że "Święto Winkelrida" pod tym względem "nie zaspokaja naszych potrzeb" i to właśnie osłabia jego aktual­ność. Wydaje mi się, że cała reszta, poza podstawowym problemem komedii, o któ­rym pisałem wyżej, mimo pozorów nie trafia w nasz czas, jest spóźniona, fałszywie skie­rowana albo po prostu niedobra.

Porównanie tekstu słyszanego ze sceny z tekstem sztuki drukowanym w "Twór­czości" mówi, że autorzy dokonali szeregu dopisków lub skrótów - oczywiście w celu zwiększenia szans aktualności widowiska w 1956 roku. Wśród dopisków są rzeczy nie do przyjęcia. Morderczy dowcip o etapach, puszczony w widownię przez poetę Gabrie­la, ogłuszył mnie na kilka minut swoją świeżością. Nieco zręczniejszy, lecz równie świeży był kawał o tajemnicy państwowej. (Tu ma marginesie: wymyślone chyba przez reżysera opracowanie dowcipu z kupą tak­że nie prezentowało paryskiego wdzięku).

Co usłyszeliśmy i zobaczyliśmy poza tym? Wiele lepszych lub gorszych, często świe­tnych dowcipów, atakujących zewnętrzne przejawy naszego życia. Wiele wręcz nie śmiesznej, a gorzkiej satyry, atakującej ze­wnętrzne przejawy naszego życia. Zarzeka­łem się już, że nie będę wymieniał. Moim zdaniem, stwarza to tylko pozory aktual­ności.

Co jeszcze? Między dwiema płaszczyzna­mi, które sobie umownie nazwałem "cen­tralny problem widowiska" i "satyra na zewnętrzne przejawy", w miejscu, gdzie ja chciałbym znaleźć dociekanie przyczyn - odbywa się duża, groteskowa i aluzyjna hi­storia. Można powiedzieć - satyra na charakter narodowy Polaków. Ośmielam się twierdzić, że to jest najstarsze z całego widowiska. Było może najważniejsze w 1944 roku. Dziś, wskutek wyeksponowania pozo­stałych elementów ponoć aktualnych w ro­ku 1956, zajmuje tylko miejsce, w którym powinna się znaleźć analiza "przyczyn", a przez to myli i gmatwa. Bo przecież nie nasz charakter narodowy jest przyczyną złego stanu naszej demokracji.

Dlaczego myli i gmatwa? Jeszcze i dla­tego, że całe widowisko ukryte jest w ale­goriach i aluzjach, mniej lub bardziej przej­rzystych, lecz, co gorsza, niekonsekwent­nych. Odczytujemy aluzje skierowane do naszej współczesności, próbujmy w tej sa­mej płaszczyźnie odczytać resztę.

Oto próbka rozszyfrowania tej aluzyjności widowiska w odniesieniu do naszych cza­sów. Elementem, który popycha akcję, jest sprawa łajki. Wszystko, co dotyczy tej łąki, Dejmek wyreżyserował tak śmiertelnie poważnie, że wolno chyba widzowi taktować tę sprawę serio i domyślać się, że w podtekście ukryto co najmniej jakiś społeczno-polityczny postulat. Tymczasem co się oka­zuje? Łąka dawniej należała do Winkelrida-ojca, czyli stanowiła prywatną własność ziemską. Później zabrali ją cesarscy - roz­szyfrowuję: okupanci niemieccy. Po wypę­dzeniu cesarskich łąka nie wróciła do wła­ściciela. Została upaństwowiona. Winkelrid-syn woła w dniu święta swego ojca: "od­dajcie łąkę!". W 1956 roku, kiedy przy­wrócono do czci wszystkich bojowników o wolność narodu niezależnie od ich pocho­dzenia społecznego, brzmi to jak "oddajcie ziemię z reformy rolnej!". Czy zgadłem?

Wzywam do konsekwencji w aluzjach. Sprawa z mieczem jest oczywiście gro­teskowa. Winkelrid woli łąkę niż miecz.

Orkiestra rżnie przez głośnik "Góralu, czy ci nie żal?" w tempie wojskowego marsza, a góral idzie pasać krowy na łące. Miecz zostaje w posiadaniu prywatnej inicjatywy z branży restauracyjnej. Ech, klaso robotniczo-chłopska, czemu nie imasz się mie­cza? Miałeś, chamie, złoty róg... Trochę draki, trochę Wyspiańskiego. Zawiła sym­bolika i na pewno niepoważna, na wszelki jednak wypadek chciałbym zwrócić się z wezwaniem: nie straszmy burmistrzów nożami. Wydaje mi się, że to nie jest na nich sposób.

A więc jeszcze raz: przestańmy potrząsać wierzbą, bo gałęzie połamiemy, a nie wszy­stkie gruszki spadną. Zabierzmy się do ko­rzeni i gleby.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji