Artykuły

Bez słów

"Scat, czyli od pucybuta do milionera" w reż. Wojciecha Kościelniaka w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu. Pisze Marta Mizuro w Odrze.

Przypuszczam, że większości widzów najnowszej premiery wrocławskiego Teatru Muzycznego, pozbawionego słów musicalu zatytułowanego "Scat, czyli od pucybuta do milionera", trudno było zrazu wyobrazić sobie spektakl złożony z kilku godzin melodyjnego, pozbawionego sensu sylabizowania, zawierający jednak czytelny przekaz. Teoretycznie nikomu nie jest obca - za sprawą choćby Urszuli Dudziak - konwencja pantomimy, publiczność od dawna oswoiła się z tą techniką śpiewu, ale nie doświadczywszy tego naocznie oraz nausznie - i tak nie sposób dodać jednego do drugiego.

Nie znając jeszcze efektów projektu Wojciecha Kościelniaka i Leszka Możdżera, pomyślałam sobie, że to znakomity pomysł. Choć bowiem trudno powiedzieć, by w spektaklach poprzednich, tj. zrealizowanych już po przejęciu przez młodego reżysera dawnej Operetki Wrocławskiej, tekst odgrywał rolę drugorzędną, to przecież samego musicalu nikt przy zdrowych zmysłach nie skojarzy z traktatem filozoficznym. Są oczywiście wyjątki, takie jak "Kabaret" czy "Skrzypek na dachu", ale w gruncie rzeczy nie powinien on uczyć, tylko bawić albo wzruszać, grając przy tym na, oględnie mówiąc, elementarnych uczuciach. Idiotyczne libretta i szmirowate teksty arii w takich znanych operetkowych szlagierach jak "Orfeusz w piekle" tudzież "Baron cygański" mogły do tego gatunku zniechęcić raz na zawsze, stąd o anarchistyczny zamysł, by sobie pseudo-poezję zwyczajnie odpuścić, aż się prosiło.

O ile, teraz już wiem, bez słów można się obejść, to bez fabuły jednak nie. Tworząc jej szkielet, Kościelniak zainspirował się osobliwym rodzajem "pantomimy" - niemym kinem i zastosowanymi w nim postaciami, schematami narracyjnymi czy gagami. Tym samym podwyższył widzowi poprzeczkę: nie dość, że musiał się on oswoić z konwencją posługiwania się wyłącznie wokalizami, to jeszcze cofnąć w czasie i popatrzeć na spektakl oczyma swojego pradziadka. Nie była to sprawa prosta, ale warto tu przypomnieć o zdumieniu, jakie wywołały śpiewające aktorki w "Ośmiu kobietach" Ozona czy niekończące się milczenie w znakomitym "Balu" Ettore Scoli. Mnie, jak w przypadku wymienionych filmów, poszło już gładko. Wniosek z tego, że dla twórców Scata byłam widzem idealnym.

Ale nie takim znowu wdzięcznym. W żadnym razie nie mogłabym przyczepić się do kogokolwiek ze świetnych młodych aktorów, ujmujących naprawdę wszystkim, czym się da.

Nie mogłabym też powiedzieć złego słowa o muzyce Leszka Możdżera, którego bezkrytycznie wielbię od czasu "Mandarynek i pomarańczy": nie mam wątpliwości, że jest to kompozytor o wielkiej inteligencji, wrażliwości i poczuciu humoru (to ostatnie widać choćby w sekwencji hotelowego konkursu tańca). Podobały mi się także komiksowe, w dobrym sensie przerysowane kostiumy Katarzyny Adamczyk, gustowna i funkcjonalna scenografia Grzegorza Policińskiego oraz choreograficzna oprawa Małgorzaty Fijałkowskiej-Studniak.

Na koniec pozostaje więc reżyser i scenarzysta w jednej osobie, Wojciech Kościelniak. Którego bynajmniej nie zamierzam pożreć z kośćmi, ale myślę sobie jednak, że mógłby dopracować i samo libretto, i koncepcję przedstawienia. Dopracować w tym celu, aby historia o pucybucie była faktycznie historią o pucybucie, a nie szeregu drugoplanowych postaci, z czego zresztą gwiazdy spektaklu skrzętnie skorzystały, pozwalając widzom wbić się w pamięć mocniej niż bohater bądź co bądź tytułowy. I tak brawurowe, komediowe kreacje stworzyli Grzegorz Wojdon jako pan Obsesja, bliźniacy Piotr i Paweł Kamińscy jako bliźniacy Grudniowie, Magdalena Szczerbowska jako rozwiązła gwiazda filmowa, Magdalena Kumorek jako dziennikarka, Konrad Imiela jako kelner Marzec, wreszcie Bartłomiej Porczyk jako elvis-presleyowaty pan Kwiecień. Na tle tego znakomicie czującego konwencję i skrzętnie przez reżysera eksponowanego grona ciapowaty pucybut - Sambor Dudziński -oraz jego ukochana, kwiaciarka -Justyna Antoniak - wypadli blado. (I bez wyrazu - dodałabym -ale ten szczęśliwie odzyskali dzięki przepięknym partiom wokalnym). Przede wszystkim psychiczna przyczyna niezgułowatości pucybuta: ryczący gromkim i pojawiający się stanowczo w nadmiarze głosem duch jego ojca-tyrana to reżyserskie pójście po linii najmniejszego oporu. Sekwencja wyzwalania się bohatera z traumy dłuży się niestety w nieskończoność, a i swój charakter ogrywa Dudziński głównie miną a la Bu-ster Keaton - bo nie ma innego wyjścia.

Być może to kwestia zmiany tytułu lub tylko pewnych skrótów, na które podobno się zanosi.

Oby tak się stało, bo dzięki temu dobra, błyskotliwie pomyślana zabawa ma szansę stać się jeszcze lepsza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji