Święto Winkelrida czyli piekło historii
Historia jest koszmarnym snem, z którego chciałbym się obudzić.
(James Joyce)
Wbrew swemu zwyczajowi zacznę tę recenzję od końca, to znaczy: od walorów przedstawienia, inscenizacji i gry aktorskiej. Czynię to z tym większą przyjemnością, że dawno już nie bawiłem się w teatrze tak "setnie" jak na "Święcie Winkelrida"; z tym większym poczuciem racji, że tekst Jerzego Andrzejewskiego i Jerzego Zagórskiego jest tylko jednym ze składników przedstawienia, jego osnową, z której Kazimierz Dejmek bardzo konsekwentnie wydobył motyw najwyraźniej współbrzmiący z naszą dzisiejszością i najlepiej służący jego intencjom człowieka teatru.
Przedstawienie jest zatem znakomite: lekkie i smaczne jak ciastka z kremem, a przy tym zaprawione goryczą celnej i mściwej satyry. Szlachetny stop: krotochwilnej lekkości i pamfletowej pasji. Patrząc na scenę, nie mogłem się opędzić rozmaitym reminiscencjom. Przypominał mi się Szaniawski, ten najlepszy, ten który by napisał "Żeglarza" piórem profesora Tutki; postaci i przemówienia ambasadorów zapachniały mi humorem Caillaveta i de Flersa; obraz rewolucji wydał mi się żywcem przeniesiony z filmu Rene Claira (który zresztą nie odstępował mnie przez cały ciąg spektaklu); a nad wszystkim unosił się nieśmiertelny duch wolterowskiego Kandyda. Filiacje te, które mogą być różne w zależności od widza, bynajmniej nie pomniejszają oryginalności całokształtu. Jeśli rzuciłem tych parę nazwisk, to jedynie po to, aby uwydatnić charakter i stylistykę przedstawienia: jak dobry stylista, napisał je Dejmek leciutko, bez nacisku, bez pedanterii nowatorstwa za wszelką cenę, bez ponurej systematyczności "ideowo-estetycznej". Bez rozdzierania szat i patetycznych gniewów, tym za to dosadniej, wykpił wszystko: i uroszczenia władzy, i eksploatację mitów, i dętologię oficjalnej poezji, i sztampę "uroczystych akademii" i obchodów, i neosecesyjną fasadowość naszego budownictwa. Co zaś wykpił najdotkliwiej - to socrealizm.
Osobliwa i przykładna w swej zawiłości jest droga Teatru Nowego. Urodzony pod znakiem socrealizmu, inicjator wraz ze szlifierzem Karhanem chudej sześciolatki schematyzmu w naszym teatrze - dziś oto wystawia "Święto Winkelrida", które jest doskonałym przeciwstawieniem i przekreśleniem socrealizmu. Tam obowiązywała całkowita i statyczna zabudowa sceny, tu widzimy wolny ruch przedmiotów w zdynamizowanej przestrzeni scenicznej; tam - zdogmatyzowana stanisławszczyzna, tu - otwarta gra, obnażanie chwytów, wciąganie kulis na scenę; tam - naturalistyczny światłocień, tu - pełne światło, jak w malarstwie, określone barwą; tam - przeżywanie, tu - przedstawianie; tam - identyfikacja aktora z rolą, tu - oceniający dystans między aktorem a rolą (u Brechta nazywa się to uczenie "Yerfremdungseffect.); tam bohater pozytywny - podmiot historii, nosiciel ideologii, tu Konrad Winkelrid - przedmiot historii, żywa negacja ideologii; tam nadrzędna wartość - program, tu - człowiek. Wybaczcie mi tę przydługą litanię - symetria przeciwieństw jest tak doskonała, że aż budzi niepokój: czy nie grozi jakimś socrealizmem a rebours. Sądzę jednak, że na razie nie grozi; bo choć wymieniane innowacje nie są nowe, to przecież w sumie modernizuje je dialektyczne podporządkowanie nowej treści politycznej i zwłaszcza nowej postawie krytycznej. Postawie krytycznej, która od Ajschylosa począwszy była zawsze atrybutem teatru - w okresach jego wielkości.
Resumując: ,,Święto Winkelrida" czyli obrachunek z wczorajszym okresem małości, czyli likwidacja socrealizmu. Godna podziwu jest nieomylność, z jaką instynkt Dejmka, dla dokonania likwidatorskiej demonstracji, odkopał sztukę, która się najlepiej do tego nadaje.
2.
Myślę, że Dejmek odczytał sztukę Andrzejewskiego i Zagórskiego w sposób jedynie możliwy i nie jego wina, że to odczytanie wypadło dość pesymistycznie. "Święto Winkelrida" powstało w roku 1944, krótko przed powstaniem, w okupacyjnym mroku, w Warszawie podminowanej i kipiącej konspiracją, a przecież odciętej od świata, jak miasto oblężone. Czy i jak historia bieżąca odbiła się w "Święcie Winkelrida"? Niewątpliwie tak, ale w sposób bardziej złożony, niż to się może na pierwszy rzut oka wydawać. To, co w sztuce leży na wierzchu, wątek "demaskacji mitu", godzi oczywiście w polską mitomanię romantyczną, która tkwiła u źródeł romantyki akowskiego podziemia. Nie posunąłbym się tak daleko, jak niektórzy recenzenci, którzy w "demaskacji mitu" upatrują prorocze ostrzeżenie przed daremnością nadchodzącego powstania. Byłoby to i zwężeniem owego wątku, i narzuceniem sztuce "wymowy obiektywnej" przerastającej świadomość dzieła. Wątek ten jest i szerszy, i bardziej zasadniczy: mitoburstwo "Święta Winkelrida" nie tylko mierzy w organiczną wadę narodową, ale i odzwierciedla sceptycyzm historyczny, niewiarę w jakąkolwiek prawidłowość dziejów, niewiarę tym większą, że mit jest przecież wyrazem tęsknoty do prawidłowości procesu historycznego. Historiozofia absurdu, bardzo modna w intelektualnych sferach ówczesnej Warszawy, jest oczywiście doktryną starą; po klęsce wrześniowej odrodziła się ona z niezwykłą siłą, dostarczała bowiem wygodnego alibi sanacyjnej burżuazji trawionej kompleksem winy. Nie darmo książką najbardziej czytaną za okupacji była "Wojna i pokój" Tołstoja. W konkretnym wypadku Andrzejewskiego i Zagórskiego była ta historiozofia dalszym ciągiem katastrofizmu lat trzydziestych. Dalszym ciągiem i rozwinięciem, jako że wchłaniała i odbijała nastroje myślących kół Warszawy, zbiegała się w jeden nurt z twórczością poetów akowskich (Baczyński, Gajcy, Stroiński) i pisarstwem Jarosława Iwaszkiewicza ("Bitwa na równinie Sedgemoor").
Jest w "Świecie Winkelrida" inny, równie istotny wątek: owa bardzo materialna łąka, własność bohatera narodowego Arnolda Winkelrida, skonfiskowana przez najeźdźców "cesarskich" i po ich klęsce zagarnięta przez rodzime władze szwajcarskie, którą młody Konrad zamierza odzyskać korzystając z obchodu "ku czci" jego wielkiego ojca. Oczywiście, rewindykacja naiwnego Konrada natyka się w mieście na mury mitu i żerujących na nim ideologicznych abstrakcji. To, co dla prostego górala jest zwykłą łąką, w ustach władców miejskich i ich nadwornych trubadurów zamienia się w mgławice "ziemi ojczystej", "dobra powszechnego" itd. Łąka jest metaforą, albo raczej hipostazą wyrażającą wiele humanistycznych wartości: to co leży w zasięgu ludzkiej ręki, dobro organiczne, narzędzie obcowania ze światem realnym, goetheańskie "zielone drzewo życia". Co tu gadać - rzecz piękna, przeciwieństwo "szarej teorii", afirmacja rzeczywistych walorów życia, "łąka" może jednak w pewnych sytuacjach historycznych osłaniać płasko empiryczne tendencje, głoszące ucieczkę od cywilizacji i historii, wyrzeczenie się programów, pogardę dla idei generalnych. Tak też było w okresie okupacji: "łąka" była wówczas godłem pokracznego drobnomieszczańskiego pozytywizmu, który przybierał rozmaite formy. Przyjmijmy jednak "łąkę" tak, jak jest nam dana w "Świecie Winkelrida" - jako jedyny pozytywny czynnik sztuki, antytezę mitu i wszelakich ideologicznych urojeń.
Mamy więc w sztuce konfrontację dwu wątków, które, mimo że chwilami bardzo się ku sobie zbliżają, nigdy jednak nie stykają się tak, aby wydać iskrę dramatycznego konfliktu i zawibrować prądem wysokiego napięcia. Autorzy woleli obrać inny układ: oba wątki biegną luźno przez szereg kontrapunktowych scen, które mają się złożyć na dowód, że historia jest splotem nonsensów. Oto poczciwy prostaczek, dobry dzikus, Konrad Winkelrid, schodzi ze swej hali do piekła historii i daje się wciągnąć w jej potworne tryby: walki o władzę, tyranii mitów, ideologicznych konwencji, awanturnictwa i oportunizmu. Staje się biernym odbiorcą wydarzeń, mimowolnym sprawcą rewolucji, która okazuje się bezcelowa i niepotrzebna: jeśli bowiem Konrad odzyskuje swą łąkę, to nie dzięki rewolucji, lecz dzięki przypadkowi, w drodze transakcji handlowej. Co więcej, panujący Burmistrz zręcznym "volte-face" przechyla rewolucję na swoją stronę i staje na czele ruchu ideowego, który chciał go obalić. Masy są bezmyślnym tłumem, idącym na lep każdej demagogii. Nic się nie zmienia albo raczej: im bardziej sytuacja się zmienia, tym bardziej jest taka sama. Nowy ruch sfabrykuje sobie nowy mit, którego bohaterem zostanie, być może, syn poprzedniego. Wreszcie Konrad, zmierziwszy sobie całą tę ponurą zabawę, odwraca się do niej tyłem i przy wtórze melodii "Góralu, czy ci nie żal", wraca do hal. Tam, wysoko ponad historią, będzie uprawiał swą łączkę, kandydowski ogródek, w którym, jak powiada Wolter, należy "pracować nie rozumiejąc, bo jest to jedyny sposób na to, aby uczynić życie znośnym". Biedny Konrad! - nie wie, że nie podobna uciec od historii, że dosięgnie go ona na najwyższym szczycie, albo, ściślej mówiąc, że był i jest zanurzony w niej po uszy.
Opisana postawa wobec historii nie jest, oczywiście, rewelacyjna. Stara to prawda: historia traci sens dla tego, kto nie bierze w niej udziału. I odwrotnie: aby usprawiedliwić przed własnym sumieniem to niebranie w niej udziału, odmawia się historii sensu.
3.
Kazimierz Dejmek tak właśnie pojął "Święto Winkelrida": jako przejście przez piekło. Potraktował więc sztukę jako pojemny scenariusz. Symboliczne dzieje Wolnego Szwajcarskiego Obwodu nasycił konkretną i bliską nam treścią współczesności, dzięki czemu zawarty w sztuce pogląd na historię został w jakiejś mierze sprowadzony do krytyki pewnego okresu i pewnych wynaturzeń. Wplótł do widowiska szereg aluzji do teraźniejszości, werbalnych i obrazowych, które, z drobnymi wyjątkami, są dowcipne i dalekonośne. Wprowadził dekoracje ruchome, bądź zjeżdżające z góry, bądź wnoszone przez maszynistów - na oczach widowni. Rachwalski nadał im styl zabawkowej groteski, wyszydzającej pierniki i balaski architektury dobrze nam znanej. Kiesewetter przydał sztuce ilustrację muzyczną złośliwie parodystyczną. Nad całością dominują sztandary mrużące oko do widowni.
Aktorów reżyser ustawił tak, aby każdy z nich w stosunku do swej roli zachował dystans wypełniony kpiną. Aktorzy Teatru Nowego świetnie wywiązali się z zadania. Bogdan Baer zagrał swą rolę dokładnie tak jak należy, łącząc w niej godność prostego człowieka z głupawą naiwnością zdrowego rozsądku. Andrzej Szalawski odkrył w sobie dar charakterystyczny i stworzył pyszną postać Burmistrza - chytrego tępaka i kabotyna, który sam będąc niczym reprezentuje jednak przemyślną i przewrotną technikę panowania. Burmistrzowa w zjadliwym ujęciu Wiesławy Mazurkiewicz jest i osobą dramatu, i wybornym pastiche'em. Seweryn Butrym dobrze zakpił z poety Gabriela czyniąc go "kurtyzanem" w podwójnym tego słowa sensie - dworaka i handlarza wdziękami poetyczności. Z halabardników wysuwają się na czoło Kłosiński, Wichura i Malawski - wyga, gorliwiec i sceptyk, każdy celujący w swoim rodzaju. Tadeusz Minc wykoncypował swoistą i pełną charakteru figurę Aktora. Józef Pilarski i Zdzisław Suwalski (Ambasadorowie), Maria Białobrzeska (Nauczycielka) i jej szkółka, Marian Nowicki (Szynkarz) i Bohdana Majda (Kelnerka) - wszyscy zasługują na słowa pochwały. Miałbym tylko pretensję o rozumienie zadań pary włóczęgów. Prawdę mówiąc, są oni w sztuce mało potrzebni. Skoro ich jednak Dejmek zachował, należało ich zatrudnić poza sceną więzienną. Czy Tomasz, rodzaj filozofującego Arlekina, nie prosi się o rolę ideologa partii Winkelridowców?
"Święto Winkelrida" spełnia podwójną funkcję: jest ważkim argumentem w sporze o Wielką Reformę; jest przełomowym momentem w historii Teatru Nowego.