Święto naszego teatru
PO raz drugi ostrym, niejako szturmowym natarciem łódzki Teatr Nowy dokonał istotnego wyłomu w naszym życiu artystycznym. Po raz drugi na przestrzeni stosunkowo krótkiego czasu ustalił w kalendarzu naszego powojennego teatru ważną datę, której niesposób będzie w przyszłości pominąć.
Pierwsze natarcie odbyło się w roku 1954 i związane było z wystawieniem sztuki, której od lat pod różnymi fałszywymi pozorami systematycznie i konsekwentnie odmawiano prawa wstępu na naszą scenę. Była nią "Łaźnia" Majakowskiego. Przedstawienie wkraczało w główny nurt naszych ówczesnych sporów. Grubo wcześniej niż tego dokonał Brandys w "Obronie Grenady", zadawało kłam twierdzeniu rozmaitych Faulów, że z krytyką należy ostrożnie, bo może ją wykorzystać wróg i że z tej to racji "Łaźnia" piętnująca fałsz m. in. w postępowaniu działacza socjalistycznego - Pobiedonosikowa - może być "niebezpieczna dla rewolucji". Rozbijało ono wreszcie dogmatycznie ciasną koncepcję realizmu socjalistycznego, wzbogacając ją o bardzo istotne elementy, jak fantazja, groteska, symbol, metafora, uważane przedtem za odpryski "zgniłych" zachodnich kierunków artystycznych i jako takie rzekomo nieprzydatne dla sztuki socjalistycznej.
Natarcie drugie przypada na rok 1956. Chodzi o sztukę Jerzego Andrzejewskiego i Jerzego Zagórskiego "Święto Winkelrida", napisaną 12 lat temu, w roku 1944. i od tego czasu nigdzie nie graną. Przedstawieniem tej sztuki łódzki Teatr Nowy znów trafia w sedno naszych obecnych dyskusji.
Chcę twierdzić, że; "Święto Winkelrida" zamyka w sposób nieodwołalny nasz długi spór o pojmowanie nowoczesności. Ostatecznie jasno orzeka, że zasadniczym lekarstwem na dotychczasową szarzyznę i sztampę teatralną nie są wcale tak lub inaczej pomyślane dekoracje.
Decyduje tu myśl, idea - wszystko inne jest jakby marginesem, myśl i idea związane z najistotniejszymi problemami naszych czasów. Oto co znajduje żywy oddźwięk na widowni, oto co wywołało niecodzienne zainteresowanie warszawskiej publiczności, przed którą teatr łódzki ostatnio występował. Warto nadmienić przy okazji, że to nie nadmiar polityki, jak skłonni są twierdzić niektórzy, zabił nasz teatr, lecz zła polityka w nim uprawiana. Polityka niejednokrotnie skłócona z prawdą naszych dni. Świadczy o tym najwymowniej "Święto Winkelrida", sztuka właśnie polityczna w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu. I nie ma co się zżymać że Kazimierz Dejmek, kierownik artystyczny Teatru Nowego, i zarazem reżyser przedstawienia, wyakcentował niektóre współcześnie brzmiące partie tekstu, że dodał kilka aktualnych aluzji. Andrzejewski i Zagórski pisząc swą komedię wiosną 1944 roku oczywiście, nie mogli nawet przypuszczać, że po 12 latach będzie ona najbardziej aktualną sztuką. Pragnęliśmy, pisze m. in. Zagórski, spojrzeć na otaczającą nas walkę i bohaterstwo z perspektywy kilkunastu lat, z okazji jakiegoś jubileuszu i odpowiedzieć, jak będzie i to bohaterstwo uszanowane i ocenione. Autorzy posłużyli się w tym celu historyczna postacią Winkelrida. Ich gorzki pesymizm, samo ukształtowanie sztuki, jej zawartość treściowa nadawały się do potraktowania współczesnego. Dejmek umiejętnie z tego skorzystał.
Dodawać nie warto, że Winkelrid i cała historia z uroczystościami ku jego czci, na które zaproszony został syn bohatera, miejsce i czas akcji: odległa o wieki Szwajcaria - są tu jedynie pretekstem. Sztuka pozornie historyczna jest utworem tętniącym aktualnością dotykającą błędów minionego okresu i naszej obecnej walki z nimi.
Posmak aktualności ma postać burmistrza, który przy każdej okazji rzuca frazesami o człowieku i obnosi się jak na jarmarku ze swą demokratycznością. Te frazesy przypominają nam głoszone przez wielu naszych pseudodziałaczy, nie mające bardzo często pokrycia - hasełko "troska o człowieka". Pojmowano je niejednokrotnie podobnie, jak to robił burmistrz, jako konieczny i obowiązujący szczebel do kariery politycznej. Zawarta jest ta aktualność w obrazie szkółki, w której myślenie zastąpiono wciąż doskonaloną umiejętnością skandowania, kultem banału i wkuwaniem martwych formułek. Jak najbardziej współczesne refleksje nasuwają sceny państwowotwórczej uroczystości rocznicowej ku czci Winkelrida z przemówieniami przedstawicieli zaprzyjaźnionych mocarstw. Żywo przypomina naszą lakierniczą literaturę poeta Gabriel, klasyczny model schematycznego pisarza, któremu bardziej zależy na otrzymaniu nagrody państwowej niż na mówieniu prawdy.
Pozornie może się wydawać, że aktualność "Święta Winkelrida" polega jedynie na fajerwerkach aktualnych aluzji. Wcale tak nie jest. Satyra sięga tu w głąb i ma wszelkie znamiona poważnego, intelektualnego dyskursu o pewnych bardzo istotnych sprawach. Otóż przewija się poprzez ,,Święto Winkelrida" i brzmi jak memento w scenach, gdy lud występuje przeciwko politykom kłamstwa - problem aktualny dla każdego ustroju, który stawia sobie za cel najwyższy dobro człowieka. Jest to problem stosunku między władzą państwową a masami ludowymi. Problem sprawiedliwości - owej najgłębszej podstawy ustrojowej. Zgodności między wyznawaną ideologią a polityką, między słowem a czynem, zgodności, która nie może być w żadnym razie naruszona. Trudno tu nie zacytować jednego z najbardziej kapitalnych dialogów sztuki:
"A na czym oparł się nasz
porządek rzeczy ?
- Na prawdziwie pojętej postaci Winkelrida.
Otóż to! A o co jeszcze
prócz tego walczy tłum?
O swoiście rozumiane pojęcie
wolności.
A na czym opiera się
nasz ustrój?
Na właściwie interpretowanej idei wolności".
Dotyka ów problem naszych obecnych rozrachunków z ciężkimi błędami minionego okresu, wkracza w główny nurt procesu odnowy, w którym słowom "prawo'' i "sprawiedliwość" przywraca się ich prawdziwy sens.
Sztuka kończy się tragifarsą. Skompromitowany burmistrz staje na czele nowego ruchu. Wypowiada przy tym zdanie, które zapewne utrwali się w naszej satyrze: "Muszę zaznajomić się z ideologią ruchu, na czele którego stanąłem".
Jedynie farsa może sobie pozwolić na takie zakończenie.
"Święto Winkelrida" przypominało mi nieustannie "Wesele" Wyspiańskiego. Skojarzenia chyba nie były przypadkowe. Tu i tam mamy satyrę na blagę, zakłamanie i pustosłowie, satyrę na pokolenie frazesu sięgającą, tak jak u Wyspiańskiego, w głąb życia narodu. Tu i tam podobna forma wypowiadania owych prawd; forma satyrycznej szopki politycznej. Jest to satyra bolesna i gorzka. Na pewno w dużej mierze dotyczy ona chyba każdego z nas. Każdy z nas bowiem żył w atmosferze, którą tak bezlitośnie sztuka wykpiwa, każdy z nas w jakiś sposób w niedawnej przeszłości tę atmosferę utrwalał i w każdym z nas są jej ślady. Gdy człowieka coś gnębi i boli - śmiech bywa bardzo pożyteczny. W "Święcie Winkelrida" jest to śmiech uzdrawiający.