Pamflet na tromtadrację
1.
Przez dwanaście lat narzekało się u nas na brak komedii. Nasi politycy kultury wtórowali jak za panią matką innym politykom: "Trzeba nam Gogoli i Szczedrinów". Spece od realizmu w pocie czoła "rozpracowywali" to hasło na szczegółowe normy dla geniuszów. Wynajdywali przeróżne mądre formuły. Że w tym gatunku "pozytywnym bohaterem" jest śmiech. Że socrealistyczna komedia winna ukazywać "sprzeczności nieantagonistyczne". Przy czym myślowo dreptali co najwyżej w kręgu tradycjonalistycznej komedii obyczajów i charakterów. A komedii naprawdę współczesnej jak nie było tak nie było.
Przepraszam - była. Leżała - bynajmniej nie w archiwum rewolucji - rewolucyjna "Łaźnia". Chwała Bogu - już dziś wiemy, dlaczego leżała i dlaczego musiała z nią dzielić los nasza komedia o dość podejrzanym tytule "Święto Winkelrida". Mógł ją wydobyć z "zapomnienia" ktoś, komu starczyło odwagi wystawić "Łaźnię". I niech mnie kto chce pomawia o panegiryzm - mógł ją wystawić tylko Teatr Nowy. Zresztą widzę już oczami duszy sterty recenzji, wynoszących ten teatr znów pod niebo socjalizmu. Widzę już, jak ci, którzy odsądzali Brechta od socrealizmu, pieją zachwyty nad kontynuatorem Leona Schillera. Widzę, jak ci, którzy ujrzawszy Dejmkowski "Domek z kart" wieszczyli mu rychłe pogrążenie się w ekspresjonizmie - krzyczą teraz: oto Imamy teatr narodowy...
2.
A jednak właśnie teatr narodowy... Czymże on był w intencjach swego ojca, Wojciecha Bogusławskiego, jeśli nie trybuną walki z tym, "co wolność ogranicza", jeśli nie publiczną chłostą narodowych przywar i błędów. Myślę, że rzeczywiście nie od rzeczy będzie wspomnieć w związku z inscenizacją "Święta Winkelrida" - "Krakowiaków i górali" i Schillera...
Jest w samym tekście "Święta" coś z poetyki "Krakowiaków", gdzie podobnie pod pretekstem mało ważnej akcji kryły się aluzje i niedopowiedzenia do spraw ważkich. Kojarzą się też te utwory przez aktualizację, jakiej poddano tekst z roku 1944. Ale przecież ta aktualizacja daleko nie poszła. Ograniczyła się do dopisania paru dosłownie kwestii. Pomiędzy zaś datą napisania "Święta" określonego zamysłu przestrogi przed zrywem powstańczym, przed "gestem krwi", do któregośmy zawsze byli tacy skorzy, a pomiędzy wrześniem 1956 roku leży kawał historii. Jak to się więc mogło stać, że utwór pisany w tak odmiennych warunkach historycznych brzmi na scenie Teatru Nowego tak współcześnie i chyba odmiennie niż to zamyślili autorzy. To prawda, że niejedno oni przewidzieli. Że przewidzieli nasz gust do wystawnych jubileuszów, nasze dzisiejsze zamiłowanie do pięknych pochodów, co jest treścią głównej, najszerszej metafory, sztuki. Sądzę właśnie, że ta główna metafora pozwoliła Kazimierzowi Dejmkowi na dość jednoznaczne przedstawienie zawiłego bądź co bądź ideowo utworu.
3.
Od początku jest na scenie Polska i alegoria Winkelrida staje się nawet dla nieprzygotowanego widza jasna. Może jeszcze nie od tzw. pierwszego wejścia, kiedy Andrzej Szalawski ukazuje się w roli dyrektora teatru, zachwalającego swoje widowisko. Może jeszcze nie na widok fikuśnej wycinanki - panoramy miasteczka wśród gór. Ale już za chwilę owa strażacka orkiestra w galowych kostiumach i złotych kaskach, z dostojną powagą fałszująca dziarskiego marsza, przypomina coś swojskiego. Potem halabardnicy w rogatywkach. Jeden pocieszny służbista - i trzech chętnych do posiedzenia na portierni - przepraszam pod kandelabrem - to już nasi stróże porządku publicznego. Wreszcie trzykrotne "niech żyje" na sam dźwięk "Królowa Portugali" - i już jesteśmy w domu. Zaczyna się pamflet na rodzimą tromtadrację. Pamflet ten prowadzi inscenizator konsekwentnie przez następne obrazy. Poprzez groteskowe ustawienie postaci burmistrza Jakuba, ćwiczącego przed lustrem głos i gest do przemówienia na uroczystości; postaci poety Gabriela, bujającego w obłokach sparodiowanej poetyczności; postaci nauczycielki "czołowego pedagoga miasta", ogłupiającej dzieci w zajęciach kulturalno-ruchowych i bezmyślnym kultem dla "inżyniera dusz ludzkich", wreszcie poprzez zabawne sceny ceremonii na rynku miejskim. Sceny te to już oczywiste dla każdego aluzje do naszych zgromadzeń i pochodów. A więc pochód dzieci ze świetną (dopisaną przez teatr) parodią piosenki masowej na ustach. A więc przemówienia dostojników pełne frazesów i patosu, ich echo w megafonach (doskonały efekt satyryczny); a więc trybuna wypełniona dygnitarzami i ich żonami; a więc barwny korowód tłumu, zjawiającego się dopiero na część artystyczną, i ta prześmieszna wciąż orkiestra strażacka itd. itd. Teatralnie jest to widowisko frapujące dzięki doskonałej oprawie kostiumowo-plastycznej i muzycznej. Obie te oprawy operują środkami żartobliwej aluzji do popularnych melodii i elementów architektury. Marsz poprzedzający widowisko, skomponowany na piosence pijackiej "Pijmy jednym duszkiem...". Patetyczny hymn, w którym słychać nuty z "Halki" i inne. Potem - a jakże - "Góralu czy ci nie żal". Wszystko to służy przejaskrawieniu orgii tromtadracji i fasadowości, która w wielkim narodowym stylu trwa na przestrzeni dwóch aktów, czyniąc utwór napisany dwanaście lat temu na wskroś współczesnym.
4.
Nie widzę potrzeby wyręczania widza w odczytywaniu wszystkich aluzji, jakie czyni inscenizacja "Święta" do naszych czasów. Na tym spektaklu trzeba myśleć. Ostatecznie każdy odbierze w nim emocjonalnie bądź refleksyjnie jakąś porcję krytyki tego wszystkiego, z czym dziś walczymy "w ramach naprawy Rzeczypospolitej" To zaś, że Teatr Nowy dał nam w porę teatralny komentarz do procesu wielkiej odnowy świadczy o tym, że wielki teatr polityczny możliwy jest tylko w warunkach wolności twórczej, kiedy prawdy nie krępują postulaty żadnej normatywnej estetyki. Myślę, że widz to odczuje i zrozumie, gdyż takiego widowiska jeszcze nie oglądał. Dlatego zastanowi się: czemu? A na tym, żeby się zastanawiać, najbardziej nam dziś zależy.