Artykuły

Czy Polska jest krajem Evit?

Evita - to imię zawładnęło wyobraźnią zbiorową od kilku miesięcy. Wszędzie jej pełno: w radiu Don't cry for me Argentina. w gazetach zapowiedzi filmu Alana Parkera, spekulacje na temat kreacji Madonny, wywiady, zapowiedzi gdyńskiej premiery i... oczekiwanie. Czy nadmuchiwany balon pęknie, pozostawiając kilka kolorowych strzępów i wielkie "bum" w pamięci, czy dumnie wzniesie się i poszybuje, choćby na wysokość oczekiwań widza?

Musical Rice'a Webbera pokazuje losy Evy Peron od "ciemnej" strony mitu, dokonując jego krytycznej weryfikacji. Wiadomość o śmierci Evity dopada nas na początku spektaklu w kinie, w którym umieścił pierwszą scenę reżyser gdyńskiego przedstawienia Maciej Korwin. Na scenę wchodzi żałobny tłum, opłakujący swoją zbawicielkę, a nad nim pojawia się duch zmarłej w ogromnej białej sukni. Po raz pierwszy tego wieczoru, (w sumie jakieś sześć razy) słyszymy przebój Nie żegnaj mnie Argentyno. Wzniosła atmosfera deifikacji zostaje jednak szybko zniweczona. Od tej chwili bowiem narratorem staje się Che, Tomasz Steciuk, który wraz ze swymi, nie wiedzieć czemu, wyglądającymi jak raperzy (może ma to "dyskretnie" symbolizować krytyczne oko współczesności) towarzyszami poprowadzi nas prawdziwymi ścieżkami życia rzekomej świętej. Retrospekcja sięga momentu, kiedy piętnastoletnia Eva Duarte zostaje kochanką znanego śpiewaka, Magaldiego (w tej roli Krzysztof Stasierowski), dzięki któremu wyjeżdża do wymarzonego Buenos Aires. Wędrując z łóżka do łóżka, argentyński Kopciuszek pnie się coraz wyżej z determinacją i wyrachowaniem. Jako popularna dziennikarka radiowa poznaje Juana, robiącego zawrotną karierę pułkownika. Dalej sprawy toczą się w błyskawicznym tempie: "Peron rządzi, Eva kieruje". Niczym Lady Makbet pcha swego kochanka na szczyt władzy nie cofając się przed niczym. Jako Pierwsza Dama zabawia się w Janosika zabierając komu się da, a dając biednym i, przede wszystkim, sobie. Jej tryumfalny pochód przez życie przerywa jednak ciężka choroba. Bardzo ładna jest scena śmierci Księżniczki biedaków - "Nie żegnaj mnie..." brzmi w niej jedyny raz czysto i autentycznie. Klamra się zamyka: żałobne tłumy, wielka biała suknia i kino - tym razem wkracza współczesność, głos Madonny nie tylko zaprasza na film, ale ma potwierdzić żywotność i aktualność "Evity".Czy tak rzeczywiście jest?

Czy udało się realizatorom wydobyć "pewne uniwersalne treści", o których mówił dyrektor Korwin widząc w bohaterce dziewczynę, która dzięki swej energii i przedsiębiorczości (!), jak wiele współczesnych dziewcząt, zrobiła karierę? Zgadzam się, takich "przedsiębiorczych" jest dziś dużo, ale czy warto robić o nich musical i wyprowadzać na scenę 85-osobowy tłum?

Gdyńskiemu spektaklowi brakuje lekkości i brawury (ale kilka scen, jak choćby wejście krawców czy piosenka o szmalu, daje ich przedsmak) a także gwiazd. Spośród głównych ról najlepiej wypada Tomasz Steciuk - jest charyzmatyczny i swobodny, z powodzeniem dźwiga ciężar roli "opowiadacza". Natomiast Dorota Kowalewska i Piotr Gulbierz jako państwo Peron przede wszystkim zwracają uwagę świetnymi predyspozycjami zewnętrznymi.

Scenografia i kostiumy Andrzeja Małeckiego wprowadzają nieco zamieszania: obok długich sukien i cylindrów Arystokracji i "diorowskich" kreacji Evity, pojawiają się raperskie czapeczki i kurtki, obok marmurowych kolumn światła stroboskopów...

Taka to Evita. Atakując wizualnością i bogactwem wystawy, gubi gdzieś po drodze znaczenia. Co mówi o nas? Czy Polska, parafrazując słowa Macieja Korwina, jest krajem Evit? Obawiam się, że ta opowieść o pół świętej pół dziwce nie stanie się przypowieścią. Dziewczyna z prowincji, marząca o karierze i pieniądzach (jak ją jednowymiarowe pokazuje tekst Rice'a) to bohaterka większości amerykańskich filmów pośledniejszego gatunku - i bardzo trudno wyjść ponad ich poziom, o czym przekonała mnie, niestety, gdyńska premiera.

Muzyka Evity jest ostra, nawet brutalna, chwilami drapieżna, ale są i inne fragmenty. Przesiąknięta liryzmem jest piosenka Bo przecież wciąż jestem blisko. Owo "pokochaj mnie, Argentyno" to motyw przewodni. Piosenka melodyjna, chwytliwa, powraca jak refren i buduje dramaturgię. Z głosu Doroty Kowalewskiej promieniują kobiece ciepło. Prostota i szczerość wypowiedzi podniosły walory piosenki. Tych dobrych piosenek jest w Evicie wiele, wiele jest też typowo musicalowych scen tanecznych.

Ich zaletą było ścisłe współdziałanie z muzyką, jej nastrojami i kulminacjami, a to już zasługa Henryka Konwińskiego.

Ta muzyka nastręcza chwilami spore trudności głosowe i intonacyjne. Partia Evity, na przykład, ma tak szeroki ambitus, że niełatwo znaleźć sopranistkę o takiej rozpiętości głosu; p. Kowalewska tę trudność partii pokonała. W spektaklu wyróżniły się 3 piękne głosy Doroty Kowalewskiej, Agnieszki Kaczor i Tomasza Steciuka. Jeśli chodzi o technikę wokalną śpiewaków ma ona zalety (dobrze ukształtowaną średnicę) i wady (wysokie dźwięki są krzykliwe, bez właściwej formy). Do zalet spektaklu zaliczał się chór, jego brzmienie jest pełne; czysta intonacja, dobra dykcja, jednocześnie akcje aktorskie - to nie jest łącznie łatwe.

Dyrygent panował nad ogromnym zespołem, prowadził przedstawienie z nerwem, przy tym czujnie, potrafił nadać puls scenom gwałtownym i pastelowy klimat lirycznym. Trzeba jednak zdać sobie sprawę, że dzisiaj tak złożone widowiska trzyma w ręku akustyk. Brzmienie i proporcje zależą od niego. I tu trzeba postawić wiele zarzutów. Zabrakło właściwych proporcji między "kanałem" a sceną, często między solistami a chórem lub solistami a orkiestrą, akustyk "szanował" partię Evity, inne zagłuszał. Takie przedstawienie wymaga specjalisty, autentycznego reżysera dźwięku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji