Artykuły

Kontury Kotów

Pamiętam dobrze swój pierwszy wyjazd do Londynu. Kontemplowałem wówczas przyjemności, w które obfituje dzieciństwo. Całymi dniami leniłem się, słuchając w domu płyt analogowych. Wśród nich wiele było nagrań z musicali. Do większości z nich nie miałem na początku zaufania. Wydawały się być mocno podejrzane. Cóż to za hybryda? - myślałem - niby tam grają, tańczą, śpiewają, raz wystawiają to w teatrze innym znów razem ekranizują. Po jakimś czasie poddałem się jednak ich czarowi; wciągnął mnie świat, którego źródła tkwią tam, dokąd zawsze ciągnie: na pograniczach operowego kiczu, na obrzeżach karnawału, sztuki jarmarcznej i podwórkowej, czyli w krainie, w której można otrzeć się o tandetę, banał, chałturę i ckliwy sentymentalizm.

Umiejętne balansowanie na tej cienkiej granicy gwarantuje wzięcie publiczności "pod włos", bo przecież na ten rodzaj szlachetnej szmirowatości jesteśmy najbardziej podatni, spragnieni prostych emocji i doznań. Od samego początku w mojej głowie wiodła prym muzyka z "Cats". Nie rozumiałem słów, ani sensu całości, dlatego rozwijałem historie poszczególnych kotów i dopowiadałem sobie epizody nie istniejące w libretcie. Podróż do Londynu była więc okazją, aby zobaczyć je wreszcie na własne oczy, dotknąć, posmakować. Dziecięce marzenia w teatrze nabierały realnych kształtów.

Okrągła scena i niemalże przytulona do niej widownia powodowały, iż widz mógł przekonać się, co czuła Alicja, gdy trafiła do Krainy Czarów. To było przekroczenie magicznego progu, przyzwolenie na wstęp do kociego punktu widzenia, spojrzenie z kociej perspektywy. Ogromny but, wraki, sterty śmieci wtłaczały w iluzoryczną przestrzeń, która zamieszkiwana jest przez nadawców nocnych miauczeń. Obrotowa widownia podczas pierwszych dźwięków uwertury, kiedy zgasły już światła, niewyczuwalnie, bardzo powoli ruszyła.

Po chwili zrobiło się jasno i... znalazłem się w centrum zdarzeń. Widz stawał się autentycznym uczestnikiem spektaklu. Ta metamorfoza przestrzeni niemalże wsysała w akcję; dawała poczucie niezwykłości. Z zaskoczenia smyrgające w ucho koty, migające światła; serce biło mi z wrażenia, byłem przerażony i zafascynowany równocześnie.

Dzisiaj siedzę na widowni w otoczeniu dzieciaków, które są zapewne w wieku, w jakim doznawałem tej kociej inicjacji i wciągam się po raz kolejny, daję złapać w pułapkę tej samej historyjki - w innym miejscu, w innym czasie.

Oglądam "Koty" w warszawskim Teatrze Roma. Widziałem to przedstawienie już kilka razy: stojąc z tyłu widowni, z boku, siedząc w przednich i w środkowych rzędach, podczas bardziej lub mniej udanych spektakli. Zawsze jednak można było dostrzec nowy drobiazg. Warszawskie "Koty" są zupełnie inne od londyńskich. Nie ma tej intymności, małej sceny. Większa przestrzeń, a przez to inna perspektywa. Pierwsze rzędy pozwalają złapać bezpośredni kontakt z aktorami, z detalami kostiumów i to jest cecha wspólna z oryginałem. Im dalej od sceny, tym większa koncentracja na planie ogólnym, możliwość uchwycenia całości. Bogactwo tego typu spektakli zmusza do ciągłego skupiania wzroku na coraz to innych elementach.

Podczas jednej wizyty w teatrze nie da się tego ogarnąć. Bo przecież drugi, trzeci plan jest wciąż żywy, zbudowany na wzajemnych relacjach, drobnych historyjkach, kocich etiudach. Ich spontaniczność jest starannie przygotowana, co wzmaga potęgę iluzji. Widać jednocześnie, ile możliwości daje ten materiał. Ale nic bardziej złudnego od samograjów, czyli utworów, które wydają się być dziełem pewnym, gotowym zagwarantować sukces. Owe zwodnicze przeświadczenie może dać efekt diametralnie inny od zamierzonego. Polegając tylko i wyłącznie na jakości sztuki, można przegrać z kretesem. Oglądając widowiska w Romie, nie mam jednak wątpliwości, że ich twórcy rozumieją te niebezpieczeństwa. Ciągła ewolucja "Kotów", (które zagrane zostały już ponad 1OO razy), otwiera nowe horyzonty i zapowiada kolejne zaskakujące rozwiązania. Można być pewnym,że to dopiero początek drogi. Czeka nas jeszcze niejedna niespodzianka.

A Elliot? To jego wiersze o kotach zainspirowały i posłużyły Andrew Lloyd Webberowi do napisania "Cats". Pomysł jest prosty. Tajemnicze pupile faraonów oprowadzają po swoistej galerii postaci, ukazując tym samym garnitury przeróżnych cech (cechy rozumiem w dwójnasób: przede wszystkim jako właściwość charakteru, a po drugie jako wykonywany fach). Mamy tu do czynienia z kotem-magikiem o nienagannych manierach, z kotem-aktorem o sentymentalnym "kolorycie", chorobliwie punktualnym kotem kolejowym. Jak zwykle dobro ściera się ze złem. Kto, jak kto, ale koty, które mają po siedem żyć, coś o tym świecie wiedzą. I ta tęsknota do nieśmiertelności, do krainy fantazji, do naiwności...

Akcja toczy się fragmentarycznie, tkając metafizyczne szlaki, po których dajemy się prowadzić lub rezygnujemy w trakcie. Jest to opowieść oparta na swobodnej kompozycji, wyrzekająca się bezpośredniego następstwa przyczyn i skutków.

Tekst "Kotów" tylko o tyle jest hermetyczny, o ile nie trafia do wrażliwości czy gustu odbiorcy. Po prostu. W żadnym razie nie chodzi o wiek, gdyż granice tego rodzaju w musicalu Webbera nie istnieją. Dzieci siedzą obok dorosłych i zdarza się, że jedni i drudzy w tym samym momencie ze zdumienia otwierają usta. Entuzjazm i witalność młodych wykonawców szybko udzielają się widowni.

Wszyscy uczestnicy spektaklu mogą się równocześnie poczuć swego rodzaju wybrańcami. Przedstawienie w Romie jest bowiem pierwszą po oryginale autorską wersją "Cats". Zgoda Webbera na wykonywanie nie granych nigdzie indziej fragmentów, wyróżnia i czyni atrakcyjniejszą naszą rodzimą realizację. Sekwencja z piratem Karmazynem (czyli wspomnienie największej z ról Gusa, kota teatralnego), wzbogacona parodią arii operowej, zaśpiewanej oczywiście po włosku, z wyświetlanym tłumaczeniem jest zrobiona z wyczuciem, z przymrużeniem oka, lekko i zabawnie. Tego numeru nie było w Londynie. W Londynie nie było też wielu akcentów "miejscowych", a jest to jeden z wymogów, jakie trzeba spełnić, aby otrzymać pozwolenie na wystawienie spektaklu.

Zakaz kopiowania oryginalnej wersji "Cats" ma swe zalety, zapewnia odrębność i niepowtarzalność każdej interpretacji oraz "folklorystyczne rysy". U nas te ostatnie zasygnalizowane są między innymi w tekście (np. stołowanie w Hotelu Bristol czy mieszkanie w Alei Róż) i w scenografii - film wyświetlany podczas uwertury pokazuje rozpoznawalne dla warszawiaków miejsca i mieszkańców stolicy w ich codziennej krzątaninie.

Cieszę się, że mam ten musical przy boku, pod ręką. A koty kojarzą mi się jednoznacznie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji