Artykuły

Bieszczadzki wycior

"Kraksa" w reż. Wojciecha Smarzowskiego w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Szanowny szczęściarzu Dürrenmatt!

W pierwszych taktach swego opowiadania "Kraksa" pytasz pan: "Czy istnieją jeszcze jakieś historie możliwe, historie godne pisarza?". Otóż, spieszę zasmucić, że tak. Ściślej mówiąc - póki co znam tylko jedną taką, ale jest ona AŻ taka - że jedna wystarczy. Byłem na pana "Kraksie", co ją w Narodowym Starym Teatrze Wojtek Smarzowski wyreżyserował, zdania pana zawczasu przysposobiwszy do potrzeb sceny. Wprawdzie ta moja przygoda nie jest historią możliwą, gdyż jest już historią prawdziwą, oraz nie pisarza, lecz grabarza godna ona - ale jednak. Nie ma co wybrzydzać.

Pana "Kraksa"... Pamięta pan jeszcze?... To mistrzostwo niedopowiedzeń, jak włos cienkich podtekstów, muśnięć prawie niewyczuwalnych, co echem są przepastnych jam, ciemnych i wstydliwych, które cicho i uparcie tkwią w każdym, nawet najpoczciwszym poczciwcu świata... Delikatność narracji, gra na wysokościach taktu, mordercze piękno stylistycznegp arystokratyzmu... Mój Boże!...

Czy pan wie, że w finale "Kraksy" Smarzowskiego dwóch aktorów kilka razy mówi do aktora trzeciego: "Nie pierdol, Jasiu, trzeba kończyć..."? Czy pana poinformowano, że u Smarzowskiego jeden z bohaterów ma ksywę "Długi", gdyż - o czym informuje kolegów - posiada wyjątkowo długą, nie oszukujmy się, "fujarę"? Czy pamięta pan niebywałą chwilę natchnienia, kiedy to napisał pan tę oto wiekopomną frazę, która w dziele Smarzowskiego jest ze sceny podawana w formie: "Walnij, chłopcze, lufę na odchodnym!". Wreszcie, czy dyrektor literacki Starego, czyli porównywany z Janem Błońskim subtelny Grzegorz Niziołek, poinformował pana o tej rewelacji, że u Smarzowskiego jeden z pana bohaterów, wspominając nagłą śmierć swego kolegi z pracy, informuje, iż miesiąc przed tym zgonem parę razy równo "przeczyścił komin" szanownej małżonce tegoż kolegi?

Nie ma co robić zdziwionej miny! PRZECZYŚCIĆ KOMIN - i Friedrich Dürrenmatt! PRZECZYŚCIĆ KOMIN ŻONY PRZYSZŁEGO TRUPA - i "Kraksa", misterny donos na smolistą część ludzkiej natury! DŁUGIM INSTRUMENTEM PRZECZYŚCIĆ KOMIN KOBIETY FATALNEGO ZAWAŁOWCA - i pana opowiadanie o zabawie w proces, kiedy to przypadkowy gość pensjonatu będzie oskarżonym, a stali goście - emerytowani prawnicy - znów będą sobą z przeszłości - sędzią, prokuratorem i obrońcą! BIESZCZADZKI WYCIOR W NARODOWYM STARYM TEATRZE - i pana napisany taniec arystokratycznych niedopowiedzeń, pląs, na początku którego stał "Proces" Kafki, "Doktor Jekyll i pan Hyde" Stevensona i może nawet "Zbrodnia z premedytacją" Gombrowicza!

Tak, o bieszczadzkim wyciorze mówię, bo niemym kontrapunktem zabawy w sąd, gry w zabicie czasu, która się niepostrzeżenie zmienia w partię śmierci, w opowieść o prawdziwych twarzach ludzi, u pana jest smakowita willa i dalekie Alpy nie do ogarnięcia, w Starym zaś - fatalna nora w Bieszczadach. I jak tu się dziwić, że reżyser pański tekst tak przysposobił, że doskonałość w klasycznie polską kaszankę zmienił, a pana - w litego kretyna? Nie ma się co dziwić, więc nie dziw się pan - w Bieszczadach wszystko jest możliwe. Takiego wyciora nikt nie obalił!

Czy możliwa jest bieszczadzka nora bez gorzałki? Nie. Czym więc parają się aktorzy Smarzowskiego? Chlaniem bez sensu. Czy widział kto bieszczadzką norę bez jadła przaśnego? Nikt. Aktorskie orły bieszczadzkiego kolorytu lokalnego, artyści: Marian Dziędziel, Roman Gancarczyk, Leszek Piskorz, Tadeusz Huk, Zbigniew Ruciński i Monika Jakowczuk odstawiają więc godzinny seans niepoczytalnego żarcia. A co idzie w ich gardła? Oleisty bimber, kiszony ogór, wieprzowa galareta i bodaj czarna kaszana. Amen.

Panu nie muszę smaku tej nędzy rozwijać. U pana w kieliszkach iskrzy się Chateau Pavie 1921, u pana na talerzach błyszczy Tete de moine, u pana do wychodka nikt nie gania w ogóle, a zwłaszcza nie lata z "pawiem" na krawędzi warg. A u Smarzowskiego? Jak najbardziej! Rzekłbym - u Smarzowskiego "paw" ściele się gęsto...

Nie - że powtórzę - nie będę rozwijał dna teatralnego. Rzecz zwyczajnie w tym, że Smarzowski nic z "Kraksy" nie pojął. Nie zrozumiał, że gdy ci, co piją Chateau Pavie 1921, konsumują Tete de moine i śmierć eleganckim szeptem przywołują - pasjami chleją palny bimber i żrąc czarną kaszanę, bredzą o czyszczeniu kominów, to wtedy zmienia się planeta smaku. A gdy planeta smaku zmienia się w grudę braku smaku - "Kraksa" zdycha. Zdycha w wieprzowej galarecie reżyserii, kiszonych ogórach aktorstwa, czarnej kaszanie scenografii i nieprzyswajalnych majonezach muzyki.

Oto historia prawdziwa i godna grabarza. Pytał pan - to odpowiedziałem. A wszystko - zwłaszcza bezkarna tandeta scenariusza - serwowane pod egidą pana nazwiska! Urocze! Choć z nędzą tą ma pan na powierzchni wspólnego nie więcej niż 10 albo 100 słów, zaś w głębi - doskonale nic. Oto historia prawdziwa. Kolejny sceniczny wycior z gmachu przy pl. Szczepańskim w Krakowie.

Ale wcale nie po to piszę, by się żalić, ani by pana w obronę brać. Nie. Piszę, gdyż zwierzęco panu zazdroszczę bycia trupem. Ja niestety żyję. I wiem, że gdy Piskorz rzęzi: "Nie pierdol, Jasiu" - to nic to nie zmieni. Bo dyrektor Grabowski ma niestety na imię Mikołaj, a reżyser Smarzowski - niestety tylko Wojtek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji