Artykuły

Strasznie chcę żyć dla ludzi

- Dopiero teraz widzę, że warto było uprawiać ten zawód, który uprawiam. Po latach tej ciężkiej pracy dla ludzi jest taki ogromny odzew w chwilach, kiedy jest najbardziej potrzebny - mówi JERZY STUHR.

Fragmenty rozmowy z JERZYM STUHREM

29.01.2012

Lekarze chcieli wypuścić na przepustkę, czy to była jakaś walka?

- Nie, dość chętnie. Widząc mój stan, nie robią mi obiekcji. Nawet uważają, że zmiana otoczenia jest dobra. Ja też tak uważam. Fantastycznie się czuję. Kiedy mogę być w domu, łapię inną energię.

Mówi pan, że się pan dobrze czuje. Domyślam się, że bywają gorsze momenty?

- Jak to w chorobie. Raz jest lepiej, raz jest gorzej, ale wiara i nadzieja, jak również taki wewnętrzny spokój, jaki mam w sobie, mówi mi, że idę we właściwym kierunku. Tak mi też podpowiada organizm. Chyba pacjent czuje najlepiej, choć czasem tego nie potrafi wyrazić, czasem się boi to wyrazić. Ostatnio udzieliłem w jednym z czasopism wywiadu, który się spotkał z ogromnym rozgłosem. Ludzie cierpiący dawali mi znaki. Zastanawiałem się dlaczego. Przecież wielu już mówiło, że zwyciężyli chorobę, że można ją pokonać siłą woli. Wreszcie pomyślałem, że ci ludzie przeważnie mówili w czasie przeszłym...

Że to pokonali...

- Że już to mają za sobą. Wtedy można powiedzieć: pomogło mi to, pomogło mi co innego, nie wiadomo co, ale można w to wierzyć. A ja się odważyłem powiedzieć w czasie teraźniejszym. To trochę zmienia optykę...

Właśnie pan teraz walczy, w tym momencie...

...bo moja wiara i nadzieja są rzeczywiście moją wiarą i nadzieją.

Jak w tej piosence, którą pan śpiewał, że jak człowiek w siebie wierzy, to cała reszta to betka.

- Przypomniała mi pani, nie pamiętałem tego. Tak, jak człowiek wierzy w siebie, to cała reszta to... No, nie całkiem betka. Autor słów trochę przesadził, ale wiara w siebie jest bardzo potrzebna. Ludzie z zewnątrz mówią o wierze, o nadziei, o energii, o modlitwie. Nawet buddystka z Bielska mi napisała e-maila, że za mnie medytuje.

Czyli ten odzew jest bardzo szeroki?

- Ogromny. Dopiero teraz widzę, że warto było uprawiać ten zawód, który uprawiam.

Że to nie są tylko krytycy?

- To nie jest ciągle pod pręgierzem, ciągle pod oceną, ciągle na pokaz. To jest stresujące. Może też stało się przyczyną choroby? Ale po latach tej ciężkiej pracy dla ludzi jest taki ogromny odzew w chwilach, kiedy jest najbardziej potrzebny. Dlatego warto było uprawiać ten zawód, żeby ludzie to teraz oddawali. Nasz kraj nie jest może takim krajem, gdzie wszyscy się lubią...

Chyba łatwiej się krytykuje, niż chwali.

- Mamy tyle okropnych wad. Lubimy, jak się komuś źle dzieje, a tutaj nagle wszyscy z taką ogromną serdecznością. Z powrotem uwierzyłem w ludzi. To są ludzie młodzi, starsi, też cierpiący. Jakaś pani napisała: "Jak pana czytam, to lepiej, niżbym poszła na rekolekcje". Aż tak to może nie, żebym taką miał siłę.

To pomaga trzymać się w pionie, nie można dać po sobie poznać, że...

- Ale oczywiście, to, że jestem tutaj, rozmawiam z panią, to jest również dla mnie wyzwanie. Mogłem się zaszyć, nie dawać znaku życia. Ale to w moim wypadku tak się nie da, jeszcze przy tym pozytywnym zainteresowaniu ludzi.

To nie jest taka zwykła ciekawość, czy wręcz wścibstwo?

- Zawsze trochę jest, ale szpital, w którym przebywam, bardzo mnie chroni, stworzył mi rzeczywiście komfortowe warunki. Taka tam panuje dyskrecja, mimo że przepływają tam tysiące cierpiących ludzi. A jednak ja ich nie widzę, bardzo to jest dyskretne. Opiekują się mną wspaniale.

Czyli nie ma jakiegoś pacjenta, z którym by się pan teraz zaprzyjaźnił?

- Nie, bo ja jestem typem, który, wbrew pozorom, prywatnie niezbyt łatwo nawiązuje kontakty. Ja w kontaktach takich jak nasze, jak z telewidzami, jestem bardzo zdyscyplinowanym rozmówcą. Natomiast prywatnie jest dość ciężko. Przez te wszystkie lata mojej pracy nauczyłem się być sam. To bardzo ważne. Bo pracujesz, jesteś wśród ludzi, a potem ta samotność jest potrzebna do wypoczynku.

Wspomniał pan o zainteresowaniu, wsparciu obcych ludzi, a jak znajomi zareagowali?

- Znajomi różnie. Na początku bali się. Dzwonili do mojej żony, nie wiedzieli, jaki jest mój stan. A teraz, jak się dowiedzieli, że ja nawet jestem stęskniony wieści, również środowiskowych, to bardzo mi pomagają. I telefonami, i piszą, co słychać, na czym byli w teatrze, na czym byli w kinie. Bardzo to jest miłe.

Rozmawiałam z panią Anną Dymną. Mówiła - na początku SMS-y, bo się bała.

- Bo się boją. Nawet kancelaria ministra dzwoniła do żony, nie do mnie, i z nią konferowali.

To było troszeczkę bolesne?

- Nie, ja rozumiem. Nawet moje dzieci... Więcej mama im mówiła o moim stanie, niż ja. Nie chcieli mnie męczyć. Ale teraz, kiedy już zaświtało mi światełko w tym tunelu... Ale trzeba być bardzo ostrożnym. To jest bardzo ważne. Ja mam w sobie energię. Chcę do ludzi, chcę wrócić. Natomiast nic nie można robić na siłę. Trzeba zawsze powiedzieć: Może, jeżeli, mam nadzieję.

A nie ma pan tej niecierpliwości osła ze Shreka, któremu pan głosu użyczał: "Daleko jeszcze, daleko jeszcze? Kiedy koniec?".

- Na początku miałem. Denerwowało mnie, że nie można od razu postawić diagnozy. To jest taka choroba, że nie można, trzeba czekać. Już się pomału nauczyłem tej cierpliwości. Trzeba się cieszyć z tych małych etapów. Nie widzieć końca, bo on się nagle dramatycznie może zmienić.

Pani Dymna wspomina, że entuzjastycznie pan zareagował w sprawie wspólnego występu w filharmonii, a potem troszkę się stropił - co ludzie powiedzą, zmieniłem się, trochę tych kilogramów ubyło.

- Powoli przyzwyczajam ludzi do mojego wyglądu. Myślę, że on już taki pozostanie. Znaleźli taką tabelę i mi mówią, że teraz mam prawidłową wagę. To ja przez tyle lat, mając 20 - 30 kilo nadwagi, nie wiedziałem, że to jest moja prawidłowa waga. Jak pan Jourdain w "Mieszczaninie szlachcicem", który nie wiedział, że 40 lat mówił prozą.

Jeszcze niedawno było więcej Jerzego Stuhra, choćby w filmie "Habemus papam"...

- A tam już mnie reżyser prosił, żeby się odchudzić i już byłem 5-6 kilo odchudzony, dobrowolnie.

Wszystkich nas to zaskoczyło. Tutaj mamy premierę, rola rzecznika papieża, który ma depresję, a w tym czasie już pan był w szpitalu.

- Akurat się tak zbiegło. Nie mogłem być na premierze.

Ta choroba dawała jakieś sygnały?

- Jak teraz myślę, to dawała. Tylko człowiek tchórzy i zwala na co innego, a to gardło boli, a to się zaziębiłeś, trzeba trochę mniej mówić. Ja ciągle gadałem, grałem przedstawienia w Teatrze Polonia. Potem myślisz - wakacje, a tu nie przechodzi i nagle się zrobiło dosyć poważnie, z Włoch się wracało na łapu-capu, prosto do szpitala.

Jaka pierwsza myśl?

- Ja już byłem w życiu chory.

Zawał serca.

- Powstała potem książeczka "Sercowa choroba". Byłem młodym człowiekiem. To też była poważna rzecz. Nauczyłem się jednego. Jak ci już powiedzą, zapada wyrok, to - jak to mówi młodzież - trzeba natychmiast się kompletnie zresetować. Zero. Nie: "Boże, co ja miałem zrobić, a jak ja zawaliłem, rany boskie, co to będzie!".

A nie ma takiej myśli - szybciutko pozałatwiać wszystkie sprawy?

- Natychmiast zero i zaczynamy do nowa.

I to się sprawdziło w dotychczasowej terapii?

- Przy sercowej chorobie dopada cię natychmiast, w sekundę, na przykład przy zawale. A tu już sam sobie powiedziałem: Usłyszałem diagnozę, dobra, daję sobie rok.

Na wyzdrowienie.

- Mogę tak mówić, a to może być różnie. W każdym razie zero w sobie i zaczynamy do nowa. Plany wszystkie na najbliższą przyszłość i zapomnieć o tym, co było. Taka jest moja rada.

Nie gryźć się czymś niezałatwionym.

- Tak, bo to strasznie wtedy pogłębia stan ducha. Przez chwilę się gryzłem moją przyjaciółką, panią Krystyną Jandą i spektaklem, który miał takie ogromne powodzenie...

"33 omdlenia".

- Myślę właśnie o tych jednoaktówkach Czechowa z panem Gogolewskim i z Krysią, któreśmy zaczęli grać z takim wielkim entuzjazmem i powodzeniem. Nagle to się urwało. Ale ciągle planujemy, kiedy wznowimy. To było dla mnie wielkie...

Mówił pan o tej gwałtowności choroby. Znalazłam w pana książce fragment, w którym opisuje pan chorobę taty: "Zawsze ukrywał chorobę. Gdyby miało się okazać, że choroba dopada mnie, nie jak pocisk w serce, tylko zamierza trawić powoli, chciałbym tę cechę odziedziczyć. Umiał ukrywać ból, by nie obarczać najbliższych".

- To prawda.

Jak pan teraz reaguje w domu? Czy pozwala sobie pomóc? Budzi kogoś w nocy?

- Moja żona postanowiła chorować razem ze mną. Poświęciła się mnie całkowicie, co jest czymś pięknym, a co na co dzień powoduje dużo konfliktowych sytuacji.

Na przykład?

- Jestem atakowany co chwilę jakąś pigułką, którą muszę zjeść, a ja już o tym nie pamiętam, mam w pewnym momencie tego przesyt: "Znowu mam to żreć?". Są takie małe scysje. Cały czas jestem pod pręgierzem opieki. Ale nie chcę jej martwić.

Nie mówi pan wszystkiego?

- Głównie o tych stanach psychicznych. Bo to nie jest tak, że ciągle masz przypływy energii i entuzjazmu. Są różne chwile, mówię o samopoczuciu, krok do przodu, dwa kroki do tyłu. To jest naturalne. Są chwile, kiedy się to cofa, kiedy jest lęk, ale trzeba go w sobie oswajać. Kiedyś w jakimś spektaklu mówiłem: "Zabij ten lęk". Witkacy bodajże. Może to była "Szalona lokomotywa". Trzeba go też w sobie oswajać. Oswojenie polega na tym, że znów wyznaczasz sobie mały kroczek. Jutro wyjdę z psem, wezmę biegówki, przejdę się na nartach i już jest lepiej. Albo jak ktoś ci powie: "Ma pan dzisiaj dobry wynik krwi". O, mówisz, nie spadło... krok do przodu.

Czasem nie mówi pan żonie wszystkiego, żeby się nie martwiła...

- Na zewnątrz się staram, wydobywam z siebie całe pokłady aktorstwa, żeby na przykład na korytarzu w szpitalu zagrać przychodzącego do ambulatorium, a nie przebywającego tam na stałe.

Udaje się, widzowie są przekonani?

- Ubieram się. Bo w szpitalu to ludzie chodzą w szlafroku, a ja zawsze się ubieram, buty, marynarka, niby tu przyszedłem.

Ale to nie znaczy, że nie traktuje pan tego czegoś złego niepoważnie, tylko próbuje oswoić. Wyobraża pan sobie jakoś tę chorobę?

- Nasza rodzinna autodyscyplina. Babcia była pod osiemdziesiątkę i uczyła w szkole w Woli Justowskiej. Jechała stąd, z Podgórza, parę przesiadek. Zawsze była elegancko ubrana. A dziadkowie i ojciec stosowali zasadę: "Nie wychodź na ulicę w rozpiętej kamizelce. Jak wychodzisz do ludzi, zawsze miej zapiętą kamizelkę". Ja to będę pamiętał do końca życia.

Żona działa w fundacji, która wspiera osoby chore na nowotwór.

- Żona jest dosyć oswojona. Ona nie jest amatorką w pomocy. Dzięki znajomości tej całej medycyny alternatywnej, diety, która, jak się okazuje, jest szalenie ważna, zbierania z różnych kręgów materiałów do wyleczenia, ziołolecznictwa. Jestem tym zarzucany.

Poddaje się pan tej terapii? Bo do tej pory pan był samcem alfa w rodzinie.

- Oczywiście się buntujesz, uważasz, że to niepotrzebne. Ale wracam do tego, że jak ci zaświta promyk nadziei, którą ci oczywiście dadzą lekarze, to się tak czepisz wszystkiego, co ci może pomóc, że nagle z pokorą wypijesz najwstrętniejsze ziółka.

To może jeszcze dodatkowo pomóc: pozdrowienia od dzieci i ich rodziców z Hospicjum im. Tischnera.

- To moje hospicjum. Opiekuję się nim, jestem przewodniczącym rady fundacji.

Niedawno czytał pan dzieciom "Mikołajka". Teraz chyba wystarczy, że pan jest.

- Tak piękne rzeczy mi ludzie piszą. Jakaś pani przypomniała mi, że kiedyś ze szkołą teatralną pomagaliśmy dzieciom w Prokocimiu, studenci zabawiali te dzieci. Ja sam chodziłem, czytałem im "Shreka". "A niech pan coś powie osiołkiem!". To mówiłem "osiołkiem". Przyprowadzali do mnie te biedne dzieci. Jedna pani napisała mi list, że pamięta to spotkanie ze mną, jak przywiozła tam swojego chorego synka. Wygłupiałem się, czytałem im coś. Ona pisze: "Po tej pańskiej wizycie, po tygodniu mój syn zaczął chodzić i wyzdrowiał. To jest dowód na to, że pan musi mieć w sobie taką siłę, jak pan innych uzdrowił" - co ona pisze, uzdrowił! Akurat tak się musiało złożyć - "...to i pan siebie uzdrowi".

To jest sygnał, że trzeba wychodzić, udzielać się, na ile lekarze pozwolą.

- Ja to wiem. Strasznie chcę żyć dla ludzi.

Po ostatnim filmie pojawiło się szereg propozycji.

- Dalej są. Z Polski nie mam propozycji, z Italii tak. W tej chwili mam bardzo dobrą propozycję, ale cicho siedzę.

Na razie pan nie odpowiada ?

- Pertraktuję delikatnie, ale chciałbym bardzo to zrobić. To dla mnie wyzwanie, bo nigdy nie grałem ról kostiumowych.

Słyszałam, że pan się w tym źle czuje, że po Kieślowskim nie wolno się przebierać, marynarka wystarczy.

- Tak myślałem, ale ten film porusza tak ważny temat, jest tam dobra rola, zakonnika, na szczęście...

A już raz był zakonnik...

- Nawet sam to sobie napisałem. Chciałbym z tej propozycji skorzystać. Ale to wszystko są plany. Ważna jest cierpliwość i ostrożność. Ja się już niczym nie zachwycę, mówię - zobaczymy.

Myślę, że jest jedna osoba, którą się pan zdecydowanie zachwyci. Lada moment na świat przyjdzie druga wnuczka.

- Wiemy już, że to będzie najprawdopodobniej dziewczynka. Ma się to stać w kwietniu, w przeddzień moich urodzin. Poród jest planowany na 16 -17, a ja mam urodziny 18 kwietnia. Dostałbym piękny prezent, dla którego najbardziej warto żyć, od ukochanej córki, z której jestem bardzo dumny. Właśnie dostała stypendium ministra kultury i za to stypendium ma sobie urządzić pracownię plastyczną.

W relacjach rodzinnych ten obecny stan coś zmienił? Bo kiedyś bardziej pan się skupiał na pracy, bardziej w rozjazdach, niż w domu.

- Więzi jest na pewno więcej. Na przykład mój syn, zapracowany, wciągnięty w jakiś swój tryb życia, kariery, rodziny, nagle często przyjeżdża do Krakowa, jakoś znajduje czas. Nie chcę go absorbować, ale wiem, że jakbym go zawołał, to zawsze przyjedzie na moje życzenie. Taka wiedza jest niezwykle ważna. Nie trzeba z tego korzystać, ale ważne, że jest.

Czytałam już dawno temu o jakimś wspólnym filmie. Jest scenariusz?

- Ukazał się w październikowym "Dialogu" w zeszłym roku. Tu jakoś nie miałem szczęścia. Ludzie, którzy mi mieli pomóc finansowo, czyli Państwowy Instytut Sztuki Filmowej, jakoś nie uwierzyli w ten scenariusz, nie zobaczyli w nim walorów i nie wspomogli mnie. Mimo że połowę chciałem dać sam z moim wspólnikiem, co nie jest mało, jeśli chodzi o film fabularny.

Czyli zostało odłożone do szuflady?

- Są pewne tematy, które już przechodzą, są za bardzo dojrzałe. Trzeba myśleć o czymś nowym. Na razie piszę książeczkę, podpisałem umowę. Broniłem się, bo to jest umowa z Wydawnictwem Literackim, które bardzo miło mnie wspomaga i po sukcesie poprzedniej książki nadal chce ze mną współpracować. Jestem z tego bardzo dumny. Na wiosnę muszę coś oddać.

Rozmawiałam z nimi wczoraj. Mówią, że absolutnie nie popędzają: "Ten autor jest na wyjątkowych zasadach".

- Ta książka, można ją nazwać dziennikiem, zawiera mój sposób widzenia świata tutaj, teraz, w tym kraju.

O czym pan ostatnio napisał?

- Ostatnio o młodzieży, która wyszła na ulicę w sprawie internetu. Zostawmy ten temat, ale o tym też napisałem. O tym, co przed chwilą pani mówiłem, o tym, jak ludzie mnie teraz wspierają. Piszę o dniu codziennym. Zobaczymy, co to będzie. Najpiękniej by było, gdyby ta książeczka miała swoją pointę: "Proszę państwa, muszę kończyć, bo mam próbę w teatrze, bo będę jutro grał". To by była najpiękniejsza pointa. W Rabce, gdzie byłem w szpitalu, lecząc serce, potem jeżdżąc tam na wakacje, grałem na korcie w tenisa, w tym samym parku, gdzie jest szpital. Lekarze wysyłali chorych: "Patrz pan, o pierwszej będzie tam grał pan Stuhr, idź pan zobaczyć, co można zrobić po zawale, jak on tam biega". Przychodzili goście z tego szpitala w piżamach i patrzyli. I pewnie im to dawało nadzieję, jak ja spocony, złachany biegam na tym korcie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji