Artykuły

Człowiek orchestra

Zobaczyliśmy - czy raczej usłyszeliśmy - aktora, artystę poszukującego. Nawet jeśli efekt zda się nam nazbyt popowym, przesadnie prowokującym, nierównym, te poszukiwania, ta postawa twórczej refleksji o rzeczywistości jest szalenie istotna - o recitalu Bartosza Porczyka "Sprawca" prezentowanym jako impreza towarzysząca Katowickiego Karnawału Komedii pisze Michał Centkowski z Nowej Siły Krytycznej.

Jakaś nieodgadniona siła, wbrew fundamentalnemu, atawistycznemu odruchowi sprzeciwu, pchnęła mnie w mroźny, lutowy wieczór do Teatru Śląskiego na recital Bartosza Porczyka. "Sprawca", stanowiący swoisty bonus w programie Katowickiego Karnawału Komedii, jest godzinnym spotkaniem z muzyczną fantazją aktora Teatru Polskiego z Wrocławia. Piszę fantazją nie tylko dlatego, by obnażyć swój brak aparatu pojęciowego, lecz także z uwagi na złożoność opisywanego zjawiska.

Wymyka się bowiem "Sprawca" łatwej kategoryzacji. To więcej niż koncert, czy nawet recital, bowiem poza interesującą, odważną, acz minimalistyczną oprawą wizualną, obserwujemy na scenie aktorów (?), czy może bardziej statystów, a każdy song opatrzony jest pewną ilością rekwizytów, czy też skromną scenografią.

To wszystko nie wystarcza zaś w moim odczuciu, by występ Porczyka określić mianem spektaklu, czy choćby śpiewanym monodramem. A może to współczesna wariacja na temat opery? Nie wiem. Właściwie zupełnie o to nie dbam. Pomówmy o tej tajemnej sile, która kazała mi spróbować "zażegnać fenomenu obojętności świata" właśnie w towarzystwie Porczyka.

Posłuchać, czy może zobaczyć śpiewającego Kamila Desmoulinsa, odsłonić rock'n'rollowo-transowe oblicze Farinellego, zmierzyć się z bezmiarem talentu zdobywcy "Gloria Artis" ? Wszystkiego po trosze. I cóż z tego? - spytacie. Wyszedł ów młodzian - zdolny, obarczony mianem nadziei polskiego aktorstwa - z tarczą, czy może, poległszy, wyniesiony został nań śpiesznie?

Sądząc po reakcjach publiczności, owacjach, głosach zachwytu - komunikat dotarł. Produkt, używając nomenklatury przez Porczyka dekonstruowanej, sprzedał się znakomicie.

Usłyszeliśmy kilka fajnych - może wręcz nazbyt łatwo wpadających w ucho - numerów z debiutanckiego albumu artysty, opatrzonych dość przewrotnym, a jakże, komunikatem wizualnym, a więc serią animacji stworzonych na bazie sesji zdjęciowych przedstawiających głównie Porczyka, w stylizacjach przywodzących na myśl "Mechaniczną pomarańczę" Kubricka. Swoją drogą - czyż to nie audiowizualna płytkość zawładnęła naszymi umysłami, na wtóry czyniąc z nas homo ludens tak bezlitośnie przez "sprawcę" obnażanych?

Wysłuchaliśmy kilku interesujących tekstów, celnie puentujących otaczającą nas, brzydką, tandetną i miałką rzeczywistość ponowoczesnej "ziemi jałowej". Kąśliwe przyznam. Kto inny powie, skądinąd słusznie, że do Tuwima Porczykowi daleko, do Brechta zresztą także. I o "pierwszym poruszycielu" wbrew wiele obiecującemu tytułowi, nie dowiedzieliśmy się zbyt wiele...

Jeśli idzie o mnie, odczuwam - jak to często bywa - pewną ambiwalencję: z jednej strony urzeka mnie zjadliwość, groteska, ostrość widzenia, z drugiej zaś - doskwiera ów brak świeżości. Bo niby Porczyk mówi o rzeczach ważnych, niby o dzisiejszym świecie, a jakbym gdzieś to już wcześniej słyszał. Jakby ktoś już kiedyś twórczo, zgrabnie i eufemistycznie dał światu "w mordę". Z "posad bryły świata" Porczyk nie ruszył, zapewne też nie to było jego zamiarem.

Choć wyznać muszę - a czynię to niechętnie, z obawy przed "gębą" plugawego, mieszczańsko-burżuazyjnego konserwatyzmu - że wolę jednak Bartłomieja Porczyka oglądać u Jana Klaty, czy Wiktora Rubina. Cieszy mnie - i zapewne wszystkich nas cieszyć winna - otwartość, gotowość do twórczego poszukiwania coraz to nowych dróg artystycznego wyrazu. Tę gotowość wyrażają bez wątpienia literackie oraz muzyczne eksperymenty Porczyka. Próby te - nawet jeśli nie zawsze wiążą się z sukcesem na miarę "Smyczy" - ocalają we mnie ów rzadki, a jakże pożądany promień nadziei. Nadziei na aktora, a więc i na teatr twórczy, wciąż poszukujący, nie zamykający się w "kokonie nawyków, dławiącym rytuale codzienności" - by przywołać Adasia Miauczyńskiego. Nadziei na to, że można być aktorem nie wzbraniającym się przed - jak ujmował to Lupa - "unicestwiającym czy unieważniającym aktora ciśnieniem nowych teatralnych poszukiwań czy tendencji". Że można i trzeba mierzyć się z otaczającą rzeczywistością, by nadążać za nią, rozumieć ją, mówić o niej, nie po to, by ścigać się z miałką ulotnością dzienników, lecz właśnie po to, by z tej ulotności móc wydobyć prawdy głębsze, istotniejsze.

To dobrze, że Porczyk zaśpiewał na Śląsku. Zobaczyliśmy - czy raczej usłyszeliśmy - aktora, artystę poszukującego. Nawet jeśli efekt zda się nam nazbyt popowym, przesadnie prowokującym, nierównym, te poszukiwania, ta postawa twórczej refleksji o rzeczywistości jest szalenie istotna. Byśmy uwolnili się wreszcie od tej jakże częstej i w naszym środowisku teatralnym głębokiej "ślepoty wobec współczesności".

Ostatecznie cieszy także, poza wszystkim, odkrycie, że można grać w filmie, ba nawet w serialu telewizyjnym, nie tracąc przy tym elementarnych umiejętności warsztatowych, niezbędnych aktorowi teatralnemu. Jak widać jednym telewizja głos - a co za tym idzie "słyszalność" - potrafi odebrać, innym zaś wprost przeciwnie - wzmaga zdolności wokalne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji