Artykuły

Pożegnanie z Rysiem

Choć ma pokaźny dorobek teatralny i filmowy, szerokiej publiczności znany jest przede wszystkim z roli Ryśka Lubicza z serialu TVP "Klan", w którym gra już 15 lat! Mało kto wie, że wyreżyserował i wyprodukował kilka sztuk teatralnych. Rozmowa z PIOTREM CYRWUSEM, aktorem serialowym, filmowym i teatralnym

Pochodzi z małej wioski Waksmund, leżącej pod Nowym Targiem. Jest dumny ze swoich góralskich korzeni. Ukończył PWST w Krakowie. Mało kto wie, że wyreżyserował i wyprodukował kilka sztuk teatralnych. Na swoim koncie ma dwie nagrody: na Ogólnopolskim Festiwalu Teatru Jednego Aktora w Toruniu za monodram "Zapiski oficera Armii Czerwonej", z którym występował w Kanadzie i Ameryce oraz dla najlepszego aktora telewizyjnego 1990 roku za rolę Walka w "Do piachu".

Na co dzień jest aktorem Teatru Polskiego w Warszawie. Ostatnia premiera to "Wieczór Trzech Króli", gdzie gra sir Andrzeja.

Ależ szum medialny zrobił się wokół pana! Spodziewał się pan takich reakcji, gdy zdecydował się opuścić serial "Klan" i po 15 latach rozstać się z Ryśkiem?

- Sam się dziwię, że jest tak głośno. Jeden z kolegów aktorów powiedział, że warto było grać jedną postać przez tyle lat, żeby zatrzasnąć serialowe drzwi z takim hukiem.

Zapewne musiał pan być na to przygotowany, bo gdy Rysiek doznał udaru, cała Polska zamarła i wszyscy trzymali za pana kciuki, czekając na powrót do zdrowia. Co pan na to?

- Nie wytrzymałem tego napięcia. Wożąc jako taksówkarz kobietę lekkich obyczajów, byłem rozdarty między tym, co moralne, a tym, co dobre. W tajemnicy powiem panu, że już wtedy rozpocząłem rozmowy z producentami o opuszczeniu "Klanu". Moje odejście było więc powoli przygotowywane.

Wynika z tego, że Ryszard Lubicz jest kimś wyjątkowym, choć na takiego nie wygląda?

- Ostatnio jakiś dziennikarz powiedział, że profesjonalizm polega na tym, żeby sto razy odpowiedzieć tak samo na pytanie. Staram się tak robić. Ryszard jest człowiekiem z sąsiedztwa, którego bliżej nie znamy, za to bliżej go sobie wyobrażamy i dopisujemy informacje na jego temat. Czasem te wyobrażenia są nieadekwatne do tego, jaka naprawdę może być serialowa postać. Podobno na ekranie jestem niski i gruby, a przecież w rzeczywistości wysoki i przystojny

Gra pan wręcz wzorowego ojca rodziny, a z drugiej strony - faceta, który rozpala emocje. Jednym słowem - dwie skrajności, pomiędzy którymi znajduje się pan, kreujący postać.

- Zawsze staram się jak najsumienniej wykonywać powierzone zadania, tego uczyli mnie rodzice i pedagodzy na studiach. To, że swoje postaci obdarzam dość mocnymi charakterami, jest prawdopodobnie szczególnym darem. Nie sądzi pan, że można mi to przypisać na plus?

Z pewnością. Zapytam tylko, czy to pan nadał Ryśkowi piętno, czy były to sugestie reżysera?

- Postacią Ryśka kierowaliśmy wspólnie z reżyserem Pawłem Karpińskim, scenarzystami Iloną Łepkowską i Wojciechem Niżyńskim,a teraz z Elżbietą Szczypek, która pisze scenariusz. Ja stałem na końcu tego pasa transmisyjnego. Daję Ryśkowi cząstkę własnej wrażliwości, punkt widzenia na pewne sprawy. Podobno na ekranie jestem niski i gruby, a przecież w rzeczywistości wysoki i przystojny. Sam nie wiem, jak to się dzieje, ale fotogeniczności nikt mi nie odmawia. Reszta to już sprawa warsztatu aktorskiego, o którym nie będę tu opowiadał.

Rysiek Lubicz to dzisiaj postać kultowa...

- Sądzi pan, że jeśli się z tym nie zgodzę, to nie będzie kultowa? Z szumu medialnego wokół Ryśka wynika, że przeniknął do naszej popkultury.

Jestem po krakowskiej szkole aktorskiej, gdzie uczono nas, że aktor musi siedzieć cicho, nikomu nieznany, dopóki wyjdzie na scenę, wtedy wszyscy podziwiają jego kunszt. Gdy schodzi ze sceny, wszystko wraca do normy, czyli jest zapomniany. Jako góral byłem wychowywany w przeświadczeniu "siedź w kącie", dlatego moje uczucia co do kultu jednostki są mieszane.

Czyli nie ma pan świadomości, że sporo osób czerpie mądrości życiowe od Ryśka.

- Trudno jest w Polsce przeprowadzić demokratyczne wybory, skoro ludzie wierzą w telewizor. "Klan" spełnia rolę misyjną i jego twórcy dbają o to, żeby pojawiały się wartości, które trzeba podtrzymywać. Martwię się, co będzie, jeśli teraz odejdę. Człowiek wciąż szuka jakichś wzorców, żeby uporządkować swój świat. Sam również ich szukam, coraz więcej czytam. Obserwuję ludzi i świat, staram się go zrozumieć, poznać i dać odpowiedzi na nurtujące problemy. Inni ludzie szukają tego w serialach, wśród nich w "Klanie".

Taka popularna serialowa rola może być dla aktora przekleństwem.

- Kilka lat temu chciałem walczyć, odciąć się od tego, co czytałem na temat Ryśka w internecie, aż ktoś mądry mi powiedział: "Przecież ty tylko grasz kogoś takiego, bo jesteś aktorem. To ci ludzie mają problem ze sobą i wyżywają się na fikcyjnej postaci". I tak bardzo wierzą w jej istnienie, że można to zapisać po stronie swoich sukcesów, bo o to chodzi, żeby postać była wiarygodna i wzbudzała emocje.

Czyli w końcu jest pan zadowolony, że dostał rolę, z którą jest utożsamiany?

- Tak, gdy zrozumiałem, że to jest moja praca, że lepiej być aktorem znanym niż nieznanym. Kiedyś reżyserzy mówili: "Wziąłbym pana, ale jest pan aktorem nieznanym", teraz mówią: "Wziąłbym pana, ale jest pan zgranym aktorem". Dla mnie ten zawód musi mieć sens, jak każdy inny i granie w serialu miało sens. Teraz tym sensem jest coś innego. Kiedy dyrektor Andrzej Seweryn zaproponował mi etat w Teatrze Polskim, w którym zagrałem już dwie role, zobaczyłem, że

tam właśnie tkwi dla mnie sens uprawiania tego zawodu.

Wiele osób nie wie, że jest pan przede wszystkim aktorem teatralnym związanym ze Starym Teatrem w Krakowie, Teatrem im. Jaracza w Łodzi, Komedią i Capitolem w Warszawie. Gra pan gościnnie w Białymstoku. Czy jest pan usatysfakcjonowany pracą na scenie?

- Aktor jest dwa razy nieszczęśliwy: jak gra i jak nie gra. Zawsze miałem więcej szczęścia w telewizji. Moja profesor Ewa Lassek, wielka aktorka Starego Teatru, zawsze mówiła: "Gdy skończysz szkołę, to nie będziesz wychodził z telewizji". Byłem oburzony, bo występowanie w tamtych czasach w telewizji, to był wielki obciach. Wszyscy chcieliśmy być czarnymi aniołami polskiej sceny i pogłębiać problemy egzystencjalne, a nie zajmować się błahostkami w lekkiej muzie. Tymczasem, zgodnie z przepowiedniami pani profesor, od razu wdepnąłem w telewizję, ale jednocześnie zawsze byłem w dobrym teatrze. Zadebiutowałem w warszawskim Teatrze Polskim u Kazimierza Dejmka. Grałem potem wiele ról, głównych i mniejszych.

Którą rolę zalicza pan do najpoważniejszych osiągnięć?

- Lejtnanta Zubowa w monodramie "Zapiski oficera Armii Czerwonej", którą gram do tej pory. Przejechałem z nim cały kraj. Ponadto Jaśka z "Wesela" w Teatrze im. Jaracza w Łodzi, Pozzo w "Czekając na Godota" w Teatrze Stu w Krakowie, norweskiego dziennikarza Larsena w "Wariacjach enigmatycznych" w Starym Teatrze w Krakowie, niemieckiego architekta Clemensa w "Zimnym prysznicu", 39 postaci w "39 stopniach" w Teatrze Komedia w Warszawie. Obecnie gram sir Andrzeja w "Wieczorze Trzech Króli" i Wydawcę w "Żeglarzu".

Nie wymienił pan roli Walka, głównego bohatera w "Do piachu" w reżyserii Kazimierza Kutza, jednym z najgłośniejszych i najbardziej kontrowersyjnych spektakli Teatru TVP?

- Podobno jeszcze do tej pory studenci szkoły teatralnej są katowani moją rolą, spektakl jest odtwarzany z taśmy. Przedstawienie odbiło się szerokim echem, długo o nim dyskutowano. Atmosfera była niesamowita, czuło się, że pracujemy nad czymś niezwykłym.

Co to za człowiek ten Walek?

- To młody chłopiec, którego spotykamy u schyłku wojny. Jest skazany przez swoich towarzyszy z AK na karę śmierci za gwałt. Siedzi w szałasie i bardziej jest zwierzątkiem intuicyjnym niż człowiekiem, nad którym przewala się wielka historia, która go unicestwia. Różewicz podkreśla w swojej sztuce, że młyny historii mielą wszystko: dużych i małych, nieświadomych swojego losu ludzi.

Czy pracował pan z Kazimierzem Kutzem przy innych produkcjach?

- Tak. Przy "Nocach Walpurgii" i "Wujaszku Wani".

Jak w tym zestawieniu ma się rola Korotkowa w "Diaboliadzie" w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza?

- To była moja pierwsza duża rola. Grałem człowieka, który jest zgniatany przez historię, ale myśli, że wszystko będzie dobrze, bo wszystko ma poukładane. Niespodziewanie wszystko zaczyna się zmieniać. W finale rzuca się z dachu. Pisano, że było to moje duże osiągnięcie aktorskie.

Był taki okres, gdy pana żona Maja Barełkowska grała więcej i był pan ponoć tym sfrustrowany?

- To był okres łódzki, ale przez tyle lat zdążyliśmy się już do takich sytuacji przyzwyczaić i nie podchodzimy do nich z takimi emocjami jak kiedyś. W aktorskim małżeństwie przeważnie tak jest, że gdy jedno gra więcej, to drugie mniej.

Pana żona nie zdobyła masowej popularności...

- Maja nie jest z tego powodu sfrustrowana, tylko mi współczuje.

Graliście kiedykolwiek razem?

- Czegoś poważniejszego nie udało się nam zagrać.

Przecież także występuje w "Klanie".

- Gra siostrę Bogny. To zupełnie inny wątek, nie mamy ze sobą scen.

Synowie wybrali inne drogi zawodowe, tylko córka będzie aktorką. Czy mieliście wpływ na ich decyzje?

- Córka Anna Maria dość późno zdecydowała się na aktorstwo, ale za pierwszym razem dostała się do PWST w Krakowie, co nie jest łatwe. Na początku byliśmy jej decyzją zaskoczeni, ale jej kibicowaliśmy. Jest pracowita i zdaje sobie sprawę, jaki zawód wybrała. Mistrz Gustaw Holoubek powiedział kiedyś, że nie wystarczy skończyć studiów, dostać się do teatru, trzeba jeszcze przetrwać w tym zawodzie. Syn Mateusz pracuje w studiu filmowym w San Antonio. Z wykształcenia jest animatorem komputerowym i ostatnio robił elementy oraz animacje do filmu, który startuje do Oscara. Łukasz jest na politologii i częściowo pełni rolę mojego menedżera, w przyszłości chce zająć się kulturą, ale poprzez jej menedżerowanie.

Niczego dzieciom nie narzucałem. Szanuję ich wybór. Synowie są do mnie bardzo podobni, córka jest kompilacją żony i moją.

Jest pan także reżyserem teatralnym...

- Kiedy zdawałem na reżyserię na PWST w Krakowie, reżyserskie skrzydła podciął mi Andrzej Wajda. Powiedział: "Panie Piotrze, co pan robi, przecież dobrych reżyserów jest bardzo dużo, a dobrych aktorów bardzo mało. Niech pan się nie wygłupia, zostanie aktorem i zagra pan u mnie dwie nowe role w teatrze, a potem w filmie". I zagrałem w "Panu Tadeuszu". Wyreżyserowałem "Ławeczkę" Gelmana, "Tango" Mrożka i wspólnie z kolegą "Emigrantów" Mrożka. Próbuję dalej.

Jaki wpływ na to, kim pan jest zawodowo, ma góralskie pochodzenie?

- Bardzo duże. Moje korzenie, rodzice, wychowanie bardzo dużo mi dały w postrzeganiu świata. Ojciec zamiast zająć się intratną kuśnierką, uprawiał rolę. A ja podobnie, rezygnując z ciepłej posadki w "Klanie", postanowiłem zostawić ją dla teatru i niepewności w zawodzie. Potrafię tak jak on dokonywać wyboru.

Jest pan typowym góralem?

- Nie, bo nie mam czarnego podniebienia. Żona mówi, że jestem góralem zurbanizowanym. Jestem dumny ze swego pochodzenia, i zawsze to podkreślam. Dało mi pewną hardość i chęć do życia, patrzenie na świat poprzez pryzmat przyrody. W szkole teatralnej walczyłem z góralszczyzną i miałem nawet dwóch profesorów od dykcji, którzy mieli "zrzucić" ze mnie góralską gwarę.

Kiedy ostatnio był pan w górach?

- Przed Wszystkich Świętych. Niedawno odeszli moi rodzice. Najpierw mama, a potem ojciec, który nie wyobrażał sobie życia bez niej. Jego serce nie wytrzymało tęsknoty.

Góralszczyzna na zawsze zagościła w pana duszy?

- Myślę, że tak i kiedy zamykam oczy, żeby się zrelaksować, pod powiekami zawsze mam widok gór.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji