Artykuły

Teatr i obyczaje

Siedzę na widowni i trochę banalnie rozmyślam, że błogi to moment, kiedy w teatrze gaśnie światło. Za chwilę zacznie się spektakl, ale nie wiadomo jeszcze, jaki on będzie, czy uwiedzie, czy raczej wkurzy widzów. Od tych pierwszych kilku minut dużo w gruncie rzeczy zależy - pisze w felietonie dla e-teatru Paweł Sztarbowski.

Siedzę zatem na widowni. Właśnie ma się zacząć spektakl. Nagle drzwi się otwierają i od strony szatni wtacza się jakaś zdyszana para, odrobinę sobie poszeptując. Wśród lewobrzeżnej części widowni wywołuje to oczywiście lekki niepokój. Może to takie alternatywne rozpoczęcie? Teatr przyzwyczaił już widzów do tego rodzaju interakcji. Ale tym razem właśnie zaczyna się spektakl po bożemu, na scenie. Wspomniana wcześniej sympatyczna para przycupnęła więc gdzieś w najbliższym sobie rzędzie.

Spektakl trwa. Po kilku minutach coraz głośniejszymi szeptami znów daje o sobie znać wspomniana już para. Trwa jakaś zażarta narada. Namawiają się chwilę, debatują. W końcu z biletami w rękach chyłkiem biegną do jednego z pierwszych rzędów. Na szczęście są przystawki, więc siadają na bocznych miejscach. Spektakl trwa w najlepsze, zawiązuje się jakaś intryga, ale widowiskiem staje się para, która po paru chwilach rusza do boju i w drugim czy trzecim rzędzie przeciska się na swoje miejsca, które pechowo wyznaczone zostały dokładnie pośrodku. Po chwili wydaje się, że zadyma z siadaniem minęła, sytuacja opanowana. Uff. No wreszcie spokojnie można śledzić spektakl.

Mija jakieś pół godziny, może trochę dłużej. Na scenie wartka akcja, miłość, pieniądze, dobra muzyka. Nagle z jakiegoś bliższego rzędu zrywa się kobiecina i przeciska chyłkiem ku wyjściu. Rozpoznaję w niej tę spóźnialską. Jest mi smutno, bo zakładam, że spektakl się nie spodobał, a wyjście do teatru nie spełniło oczekiwań. Kobieta nie zdążyła zamknąć za sobą drzwi, a już do wyjścia podrywa się również jej partner. Wybiega w pośpiechu robiąc niemałe zamieszanie. No tak, myślę sobie, po prostu chciał być solidarny z żoną. I oczywiście jest mi przykro, że im się nie spodobało i że do teatru już pewnie prędko nie wrócą.

Mija może pięć minut, gdy z drugiej strony widowni (tam, gdzie tej pary wcześniej nie było) otwierają się drzwi i wkracza nimi to samo babiszcze, które przyszło spóźnione, a potem w pośpiechu umknęło. Myślę sobie: Jakaś alternatywna story się na tej widowni odbywa. Może jakaś małżeńska kłótnia? Że ona jednak zostaje, a on niech sobie jedzie? A może taki dziki flirt z fantazyjnymi przejściami? Kobieta znów przycupnęła na chybił trafił, ale już widzę, że zadziera głowę i wypatruje swojego wcześniejszego miejsca. I nie mylę się zakładając, że przy najbliższym wyciemnieniu spróbuje tam właśnie przebiec, podnosząc tym samym połowę widzów z drugiego rzędu i potykając się o ich nogi. Za chwilę w drzwiach obok mnie staje jej partner, wyszeptując do słuchawki: "Dobra, już kończę. No kończyć muszę, bo w teatrze jestem" i pewnym krokiem biegnie prosto do swojego rzędu, przeciskając się oczywiście przez pół widowni. Domyślam się, że żadnej małżeńskiej kłótni czy flirtu nie było. Żadnego ostentacyjnego pokazywania swojego stosunku do spektaklu tym bardziej. Po prostu ona wyszła do toalety, a on musiał odebrać telefon. Ot, cała ta alternatywna historia.

Wszystko wskazuje na to, że kończą się czasy, gdy trwanie spektaklu było czasem w jakiś sposób nabożnym. Wchodzenie na widownię z napojami, ciastkami, cukierkami, itp. staje się normą. Wychodzenie do toalety tym bardziej. A odbieranie telefonu komórkowego jest odruchem tak naturalnym, że cieszyć się trzeba, gdy widz łaskawie pofatyguje się w tym celu do szatni, bo zdarza się coraz częściej, że rozmowy telefoniczne prowadzone są półszeptem na widowni, w stylu: "Nie mogę gadać, bo w teatrze jestem. Ale co się dzieje? Coś ważnego? Bo ja w teatrze jestem". I możemy sobie nazywać takiego widza małpoludem, czy nawet sympatyczniej, ale to niewiele zmieni.

***

Kilka dni temu świat obiegła informacja, że gdy filharmonicy nowojorscy kończyli IX symfonię Gustava Mahlera i wybrzmiewały jej najbardziej uduchowione tony, na widowni rozdzwonił się telefon. Bardzo długo rozlegała się, nakładając na melodię Mahlera, radosna "Marimba" z aplikacji iPhone'a. Do tego stopnia, że dyrygent Alan Gilbert przerwał koncert i podszedł w stronę widowni prosząc o wyłączenie telefonu. Nikt do dźwięku nie chciał się przyznać, a na widowni zaczęło się obrzucanie wyzwiskami. W pewnym momencie widzowie zaczęli niedwuznacznymi spojrzeniami wskazywać dyrygentowi, gdzie siedzi winowajca. Udało mu się zlokalizować elegancką parę. - Patrzyli na mnie z dużą pewnością siebie - wspominał potem dyrygent. Jednak przyparty do muru mężczyzna sięgnął w końcu do kieszeni i wyłączył dźwięk, a orkiestra mogła dokończyć dzieło.

Niestety, myślę, że wkrótce już będzie trzeba przerywać w ten sposób wszystkie koncerty, spektakle, seanse i pokazy. I na artystów próbujących jakoś zareagować i zaprowadzić porządek widzowie będą patrzeć z jeszcze większą pewnością siebie. Po pierwsze, technologia. A po drugie - zwyczajna zmiana obyczajów i inne rozumienie takich kategorii, jak choćby cisza. Pewnie też inna wewnętrzna świadomość czasu i w rezultacie tego, czym jest nuda. Niedługo muzyka Mahlera będzie musiała po prostu znosić towarzystwo radosnej "Marimby", albo przestanie być grana, spektakle teatralne - pomruk telefonicznych rozmów na widowni i przerwy na sikanie, a arie operowe - szelest papierków i wyjadanie popcornu z papierowych kubłów. Już to oczywiście znoszą, ale dziś nadal uważa się takie zachowania za niewłaściwe, mimo że mają one swoje odpowiedniki w historii teatru dawnego. Myślę, że wkrótce stanie się to wszystko zachowaniem powszednim, a moje pokolenie za czas jakiś będzie zapewne bandą starców utyskujących na upadek obyczajów i panoszenie się gówniarstwa. I jako zaprawieni w bojach teatralni kombatanci będziemy rozpamiętywać, że kiedyś to publiczność miała choć odrobinę kultury i siedziała cicho, a jak w czasie koncertu Mahlera zadzwoniła komórka, to policję wzywano (bo nikt nie będzie wymagał przecież w tym wieku, żeby dokładnie pamiętać jakiś nowojorski incydent z 2012 roku).

Prawdopodobnie, wpłynie to wszystko na zmianę teatralnego komunikatu i powstaną formy, które te przemiany obyczajów zwyczajnie wezmą pod uwagę. A w związku z tym zmienią się też wymagania stawiane aktorom. Byłby to zapewne prawdziwy teatr interaktywny, oparty nie tylko na umiejętnościach, ale na refleksie odpowiedniego reagowania na swobodne zachowanie widzów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji