Artykuły

Pantomima to moje życie

Jestem za stary na to, by chodzić po prośbie i wyciągać rękę po datki. Rozmowa z Henrykiem Tomaszewskim, twórcą i dyrektorem Wrocławskiego Teatru Pantomimy

EWA LIKOWSKA - Jest pan najdłużej urzędującym dyrektorem teatru w Polsce - od 1959 roku kieruje pan Wrocławskim Teatrem Pantomimy. Dlaczego teraz porzuca pan dyrektorski fotel?

HENRYK TOMASZEWSKI - Moja decyzja odejścia ze stanowiska dyrektora naczelnego dojrzewała bardzo długo. Od kilku lat mam poczucie, że walczę z wiatrakami. Nie chcę już zajmować się sprawami administracyjnymi, które pochłaniają zbyt wiele energii i nerwów, a przesłaniają sprawy artystyczne. Jestem zmęczony. Niech teraz ktoś inny użera się z urzędnikami i finansami. Ja natomiast nadal będę się zajmował artystyczną stroną Pantomimy, bo to jest moim zadaniem i powołaniem.

E.L. - Co sprawia teatrowi najwięcej trudności?

H.T. - Jesteśmy teatrem objazdowym, który z natury rzeczy jest trudniejszy do prowadzenia niż stacjonarny. Koszty teatru objazdowego są wysokie i ciągle rosną, piętrzą się też trudności natury biurokratycznej. Wszystko to razem uniemożliwia nam częste występy. Dzieje się to ze szkodą dla widzów, ale także dla aktorów, którym potrzebny jest kontakt z publicznością. Smutna prawda jest taka, że gdy chcieliśmy zagrać w Teatrze Wielkim w Poznaniu czy w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie, gdzie dawniej często występowaliśmy, cena wynajęcia sal okazała się zbyt wysoka. Liczyliśmy i liczyliśmy, redukując co tylko można, a koszt i ewentualne zarobki nijak się nie dopinały. I musieliśmy rezygnować. W ten sposób tracimy nowego widza, który nie ma możliwości zobaczenia naszego teatru, albo nie wie, że w ogóle istniejemy.

E.L. - Czy najsłynniejszy, obok francuskiego teatru Marcela Marceaux, teatr pantomimy na świecie nie otrzymuje dotacji państwowej?

H.T. - Otrzymujemy niewielką dotację, ale jest to kwota raczej symboliczna. Najczęściej jestem odsyłany do sponsorów. Cóż, jestem za stary na to, by chodzić po prośbie i wyciągać rękę po datki, zresztą nie potrafię tego robić. Czuję się zażenowany, kiedy mam przekonywać różnych biznesmenów i producentów, żeby mi dali pieniądze na zrealizowanie moich marzeń artystycznych. Bo zresztą, co ich mogą obchodzić moje marzenia i dlaczego mieliby je finansować? Środki, jakie mam do dyspozycji, nie starczają na działalność artystyczną zatem postanowiłem powierzyć dzieło mego życia komuś młodszemu, kto będzie menedżerem, poszuka sponsorów, zadba o warunki materialne zespołu. W Pantomimie, tak jak w każdym teatrze, musi być rotacja aktorów. W Polsce nie ma ani jednej szkoły kształcącej mimów, przez te czterdzieści lat sam ich kształciłem. Ale do tego potrzebne jest jakieś studio, a to także kosztuje. W czasie wyjazdów sytuacja się komplikuje, trzeba załatwiać setki formalności, negocjować warunki, zdobywać pieniądze.

E.L. - Dlaczego wybrał pan formułę teatru objazdowego?

H.T. - W takim mieście jak Wrocław nie znalazłaby się wystarczająca liczba chętnych, by kilka razy w miesiącu oglądać teatr pantomimy. Poza tym jesteśmy jedynym teatrem pantomimy w kraju, musimy więc jeździć i zapoznawać ludzi z tą dziedziną sztuki.

E.L. - Jak pan wytłumaczy to, że teatry dramatyczne, operowe czy operetkowe są stacjonarne, mają swoją publiczność, a też nie są oblegane przez masy?

H.T. - Pantomima jest sztuką żyjącą jakby na marginesie przemysłu artystycznego. Ktoś powiedział, że to elita elity.

E.L. - Uważa pan, że odbiór teatru pantomimy wymaga wyrobionego widza?

H.T. - Z całą pewnością. Nie każdy jest wrażliwy na odbiór tej dziedziny sztuki. Pantomima żąda od widza skoncentrowanego odbioru, nie tylko wizualnego, wrażeniowego, ale także intelektualnego. Dlatego przy układaniu reżyserii myślę o tym, by widz, który nie nadąży intelektualnie za naszym "tekstem" pantomimicznym, chociaż miał frajdę estetyczną że zobaczył piękne obrazy. Niektórym widzom wystarcza, że widzą piękne sceny, innym przeszkadza, że aktorzy nie mówią. Nieraz po występach przychodzą do garderoby ludzie i pytają, o co w ogóle chodzi w spektaklu, co aktorzy pokazują dlaczego nie chcą głośno mówić, tylko się wykrzywiają, wykonują jakieś gesty, miny, itd. Zdarzało się, że widzowie denerwowali się, mówili: "Widzimy, że o coś tym aktorom chodzi, że o coś się spierają że jest jakaś fabuła, ale mimo natężonego wysiłku nie możemy się połapać".

Ale inni po tym samym spektaklu przychodzili zachwyceni, wszystko rozumieli, właściwie interpretowali każdy element gry. Pantomima ma wielu wielbicieli, ale na pewno nie jest sztuką dla każdego.

E.L. - Ile czasu trwa kształcenie mima?

H.T. - To zależy od predyspozycji danej osoby, fizycznej i duchowej. Zgłaszają się do zespołu ludzie po szkołach aktorskich, baletowych, ale także ludzie "z ulicy" i ich jest najwięcej. Przychodzą po spektaklach, mówią że chcieliby dołączyć do grupy, pytają czy mogliby się nauczyć tej profesji i ile to potrwa.

E.L. - I bierze ich pan prosto z widowni? Czy jest górna granica wieku nowicjuszy?

H.T. - Umawiam się na spotkanie, wyznaczam zadania do wykonania, sprawdzam możliwości. Górna granica wieku nowego narybku to około 25 lat, a optymalny wiek dla kogoś, kto chce zostać mimem, to 19-20 lat. Żeby osiągnąć profesjonalny poziom, potrzeba kilku lat ciężkiej pracy.

E.L. - Ile przedstawień daje Pantomima w ciągu roku?

H.T. - Z powodów, o których wcześniej mówiłem, liczba przedstawień w kraju bardzo się zmniejszyła w ciągu ostatnich lat. Więcej występujemy za granicą gdzie dajemy około 50 występów, w kraju około 30-35.

E.L. - Ile czasu zespół przebywa poza domem?

H.T. - Około dwa miesiące jesteśmy za granicą i tyle samo na występach objazdowych w Polsce. Przez pozostałe miesiące pracujemy we Wrocławiu. Tam mamy swoją siedzibę, salę ćwiczeń, salę prób i mały hotelik, gdzie mieszkają ludzie spoza Wrocławia, którzy przy dość niskich gażach nie mogliby sobie pozwolić na wynajęcie pokoju, nie mówiąc o hotelu.

E.L. - Czy w czasach PRL-u, kiedy państwo sprawowało wyraźny mecenat nad kulturą, pana teatrowi było łatwiej?

H.T. - Wiemy wszyscy, że kultura w tamtym okresie była także środkiem propagandy. Samo propagowanie sztuki, także, tej apolitycznej, też było propagandą. Podczas wyjazdów zagranicznych często podkreślano, że w socjalistycznej Polsce też istnieje "taki teatr", czyli nie jest tam tak źle. Na pewno wówczas było nam łatwiej. Teraz stajemy przed problemami, jakich wcześniej nie znaliśmy. Niestety, żaden cudowny sponsor nie marzy o tym, by nam pomóc, żadna instytucja kulturalna, żaden mecenas kultury.

E.L. - Nie sądzi pan, że ta sytuacja wiąże się z przewartościowaniami, jakie nastąpiły w naszym życiu? Dzisiaj kultura została zepchnięta na margines, stała się dziedziną pogardzaną, zajęciem dla hobbystów...

H.T. - Podpisuję się pod każdym słowem. Ubolewam nad tymi przewartościowaniami. Dzisiaj ambicje większości ludzi idą w kierunku materialnym, a nie intelektualnym. Widzę to zwłaszcza u młodzieży. Dawniej młodzież garnęła się do nas, przychodziła po spektaklach, wielu młodych ludzi chciało dołączyć do zespołu. Pamiętam ich wielki entuzjazm, zapał do pracy. Dzisiaj młoda dziewczyna, jeżeli jest zgrabna i ładna, woli zostać modelką lub sekretarką w zachodniej firmie. Zarobi dużo i nie musi ciężko pracować. W balecie i pantomimie pracuje się w pocie - bo pot dosłownie się leje przy tej robocie - a ja ciągle mówię, że źle, że trzeba jeszcze popracować, poćwiczyć. Chłopcy boją się takiego ryzykownego zawodu, obawiają się, czy będą mogli utrzymać rodzinę. Gaża naszych mimów jest bardzo skromna. Dostają wprawdzie wynagrodzenie od występów, ale kiedy występów jest mało, to i pieniędzy mało. A Pantomimy nie zatrudnia się w telewizji ani w kinie, nie ma dodatkowych źródeł zarobku.

E.L. - Pamiętam, że jeszcze pod koniec lat 80. pana teatr więcej występował, był stale obecny w polskim życiu artystycznym, w mediach...

H.T. - Zdecydowanie tak. W czasach PRL-u dawaliśmy ponad 200 występów rocznie. Kiedy wyjeżdżaliśmy do Warszawy, siedzieliśmy tam dwa, trzy, cztery tygodnie, grając codziennie przy pełnej sali. A teraz? Ostatnio występowaliśmy w Warszawie, gdzie daliśmy dwa przedstawienia i to tylko dzięki dyrektorowi Grzegorzewskiemu, który nas zaprosił i do nas dopłacił. Dopłacił do naszego przedstawienia!

E.L. - A dawniej kto dopłacał?

H.T. - Dawniej mieliśmy wystarczająco dużo pieniędzy. Czuliśmy też opiekę Ministerstwa Kultury. Poza tym wiele innych rzeczy się zmieniło - kiedyś pobyt w stolicy nie był tak drogi jak obecnie, ceny w hotelach i restauracjach były wielokrotnie niższe. O takich hotelach, w jakich wówczas mieszkaliśmy, nie mamy co nawet marzyć. Od kilku lat zawsze mieszkamy na peryferiach miast, w skromnych hotelikach. Nierzadko musimy zrezygnować z grania w jakimś mieście, bo nie starcza nam pieniędzy na opłacenie i sali, i pobytu zespołu. Dlatego, gdy występujemy w objeździe, bilety są droższe. We Wrocławiu kosztują około 25 zł, w innych miastach dwukrotnie więcej. W warszawskim Teatrze Narodowym kosztowały ponad 100 zł, a mimo to sala była nabita po brzegi. Nie wiem jednak, na ile spektakli znaleźliby się chętni za tak wywindowaną cenę wstępu. Przecież młodzież, studenci czy zubożała inteligencja nie mają pieniędzy na tak drogie bilety. A z drugiej strony, jeśli nie zarobimy na biletach, to nie będziemy mogli zapłacić za salę i pobyt. Błędne koło.

E.L. - Czyli wszystko się rozbija się o pieniądze?

H.T. - Wszystko. Innych problemów nie mamy.

E.L. - Zanim wymyślił pan i zorganizował Wrocławski Teatr Pantomimy, był pan wybijającym się baletmistrzem. Czy nigdy nie żałował pan decyzji porzucenia baletu?

E.L. - Opętała mnie myśl stworzenia całkiem nowej dziedziny sztuki, która łączyłaby elementy baletu, pantomimy, teatru, która dawałaby pole do eksperymentowania. Pantomima jest moim życiem.

E.L. - Czerpie pan zazwyczaj inspirację z dzieł literackich. Czy nigdy nie kusiło pana, by pokazać to, co dzieje się za oknem, by zrealizować spektakl osadzony w naszej rzeczywistości?

H.T. - W początkach mojej działalności reżyserowałem krótkie scenki z życia codziennego. Ale począwszy od "Gilgamesza", "Fausta", "Hamleta" zauważyłem, że forma, jaką wymyśliłem - pantomimy nie solistycznej, lecz zbiorowej - stała się teatrem, aczkolwiek poza słowem. I publiczność, zarówno polska, jak i zagraniczna, taką formę przyjęła z entuzjazmem. Postanowiłem jej się trzymać. Obmyślając spektakl, muszę się oprzeć na jakiejś anegdocie, na wydarzeniu, a tego szukam w literaturze. Sam nie mam aspiracji literackich. Kiedy czytam książkę i widzę obrazy, widzę całe kadry z przedstawienia, wiem, że tym śladem mogę podążyć. Ale nie każda lektura jest źródłem inspiracji. Nie ma tu żadnych reguł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji