Artykuły

Język ciszy

Z dyrektorem naczelnym i artystycznym wrocławskiego Teatru Pantomimy, rozmawia Danuta Nowicka.

DANUTA NOWICKA - W roku 1956 zdecydował się pan zejść ze sceny Opery Wrocławskiej, gdzie był pan solistą i tancerzem, żeby stworzyć pantomimę...

HENRYK TOMASZEWSKI - Trudno mi powiedzieć, co tak do końca mną kierowało - nie odtworzę swoich dawnych marzeń - ale z całą pewnością była to narastająca potrzeba stworzenia teatru, w którym mógłbym się wypowiadać tematycznie ciekawiej niż w obowiązującym wówczas repertuarze. Sięgania do literatury, która mnie interesowała. Pierwsze przedstawienie to był "Płaszcz" Gogola, więc coś zupełnie nie baletowego. Szukałem także innych, nowych środków wyrazu. Przecież nie ukończyłem szkoły pantomimicznej - żadnej takiej nie było w Polsce - chłonąłem wiadomości, które dochodziły z Paryża, oglądałem między innymi Marcela Marceau w kronikach filmowych. Poza tymi okruchami musiałem zdać się na samouctwo. Zbudowałem własną pantomimę z doświadczeń, sukcesów i porażek, i ani przypuszczałem, że rozciągnie się to na całe moje życie, że tyle generacji będzie na moje przedstawienia chodziło. Wie pani, że pcham ten wózek już czterdzieści dwa lata?

D.N. - Co mogło zadecydować o sukcesie już na starcie? Czas był szczególnie sprzyjający, bo wszystko, co nie należało do poprzedniej epoki, nie trąciło socrealizmem, miało po październiku 56 szansę?

H.T. - Październik istotnie otworzył możliwość wyjścia z nowymi propozycjami. Wcześniej moje próby nazwano by formalizmem i nie umożliwiono by im wyjścia na widok publiczny. Trzeba mieć chęci, wyobraźnię, trzeba zebrać ludzi, zarazić ich nową ideą, ale trzeba mieć także łut szczęścia. Ja go miałem. Także dlatego, że zaakceptowała mnie publiczność, że krytyka dostrzegła w tym nową formę, która istnieje nie tylko dla siebie, ale może zapłodnić czyjąś wyobraźnię.

D.N. - A może oklaski i pełne sale były odpowiedzią na nagłą ciszę? Na tle zgiełku w innych teatrach, a i w życiu pozateatralnym zabrzmiała i ostro, i wymownie...

H.T. - Cała filozofia egzystencjalizmu zmierzała w tym kierunku. Ten teatr trafił w swój czas. Dzisiaj już tak nie myślę, ale wówczas aspekt, o którym pani wspomniała, był istotny. Zaakceptowano widowisko teatralne, ale także filozofię w nim zawartą.

D.N. - Obecnie, przy pogłębiającej się inflacji słowa, akceptuje się także.

H.T. - Istotnie, jesteśmy atakowani słowami, informacje są już gotowe i nie pozostawiają wiele do przemyśleń. Mam świadomość, że sztuka, która apeluje do wrażliwości widza, jego fantazji, wyobraźni i intelektu, wielu jest w stanie zadowolić. Słyszę nieraz zaskakujące interpretacje. Cieszą mnie, bo sygnalizują, że to, co tworzę, porusza odbiorcę indywidualnie.

D.N. - Do tych poruszeń w jakimś stopniu przyczynia się muzyka...

H.T. - Ona przede wszystkim przywołuje klimat epoki, a poza tym istotnie w specyficzny sposób angażuje widza. Trzeźwość oglądu zostaje cokolwiek zmącona, na pierwszy plan wybijają się emocje. Powtarzające się motywy przywołują to, co na scenie zaistniało wcześniej i spajają obrazy w harmonijną całość.

D.N. - W jaki sposób staje się spektakl? Kiedyś pan wspomniał, że sięgając po tekst musi pan znaleźć dla niego swój własny wyraz. W przeciwnym razie nie warto zaczynać...

H.T. - Myślę o tym, jak jego literę przełożyć na język pantomimiczny, ale przedtem muszę zaufać własnej wyobraźni, tym obrazom, które powstają przy lekturze. Wiem, że w pewnym momencie odłączą się od pierwowzoru literackiego i powstanie autonomiczne, moje własne dzieło.

D.N. - Wedle krytyków, pantomima Tomaszewskiego jest pograniczem baletu, teatru ruchu i słowa. A co z plastyką? Tak jak obrazem, rządzi nią przecież kolor, światło, kompozycja.

H.T. - Z całą pewnością.

D.N. - W pana autorskich, co również podkreśla krytyka, inscenizacjach aktorzy są tylko wykonawcami, czy mają coś do powiedzenia?

H.T. - W okresie pierwszym, kiedy trzeba szukać właściwego wyrazu ruchowego, daję im wolność improwizacji i propozycji. Nie tworzę apodyktycznych scenariuszy; nic być nie musi, skoro wszystko jest ulotne. Każda sztuka, a pantomimiczna w szczególności, jest przecież wynikiem instynktu. Potem już mieszać się nie pozwalam. Byłoby to z niekorzyścią dla mojej koncepcji.

D.N. - Czterdzieści lat po tym, jak zaczął pan używać ciała jako podstawowego środka wyrazu, w psychologii modny stał się temat "język ciała". Pańskie doświadczenia zdają się potwierdzać hipotezę, że sztuka wyprzedza lub zapładnia naukę.

H.T. - Oj, tego się boję. Boję się zaszufladkowania, które krępuje intuicję. Nauka jest osobną dziedziną i sztuka jest dla mnie osobna. Niedobrze, gdy teatr staje się tylko wykładnią naukowych doświadczeń.

D.N. - Uchodzi pan za twórcę pantomimy grupowej. Do tej pory tę dziedzinę uprawiali soliści.

H.T. - Takie było moje założenie: utworzyć z pantomimy teatr. Wielcy mimowie na Zachodzie istotnie przeważnie występowali solo, kładąc podwaliny pod pantomimę estradową. Mnie zawsze interesowała pantomima jako teatr, w którym przedstawia się anegdotę rozpisaną na role.

D.N. - Wrocławska Pantomima to teatr na swój sposób bezwzględny, wymagający częstej zmiany warty. W którymś momencie nawet pana fizycznie wyeliminował. Tu przydatni są młodzi, silni, sprawni.

H.T. - Z całą pewnością. Wyraz aktorski musi być podparty umiejętnościami ruchowymi, wręcz - wirtuozerią. Przecież często są to artystyczne arie. Przyszedł czas, kiedy zrozumiałem, że należy zająć się wyłącznie komponowaniem, animowaniem sytuacji od wewnątrz. I to mnie absolutnie wypełniło. Sytuację teatru i mojego w nim udziału da się porównać z sytuacją marionetki. Niemiecki poeta Kleist powiedział, że podziwiamy ją, wzruszamy się jej pięknymi ruchami, zapominając, że jest połączona z kimś, kogo nie widzimy.

D.N. - Nie ma w pana teatrze rzeczy obojętnych ani jednoznacznych.

H.T. - Bardzo chciałbym, żeby tak było. Aczkolwiek nieraz powinien występować - w pewnych prostych historiach - odbiór zbiorowy, efekt - "Aha. Więc o to chodzi". Dopiero potem odejście od tego. Mówiliśmy o niemości. W "Kaprysie", spektaklu, oglądanym ostatnio przez opolan, zostaje ona przerwana. Padają słowa autora, o których myślałem, że szkoda gdyby nie zaistniały, nie ukierunkowały odbiorcę tej tragikomedii. Sztuka Hauptmanna powstała pod koniec ubiegłego wieku, kiedy panowała moda na film niemy. W tym filmie od czasu do czasu pojawiało się słowo pisane; w przedstawieniu brzmi ono na tej samej zasadzie. Zawsze widziałem swój teatr nieelitarnie, popularnie. Trzeba było widzowi trochę pomóc. Jeśli nie zrozumiał moich intencji, po części je wyartykułować, jak w "Kaprysie", a przede wszystkim zapewnić pewną frajdę estetyczną. Niech zobaczy coś ładnego, co się rusza. Bo przecież dopóki żyjemy, jesteśmy w ruchu. Stany wewnętrzne to tylko projekcja stanów na zewnątrz, poprzez ruch przekazanych.

D.N. - Jeśli kiedyś zechce pan odejść z teatru, na scenie zrobi się pusto i kompletnie cicho, być może rozlegnie się krzyk, że zabrakło kontynuatorów.

H.T. - Są w zespole młodzi ludzie, którzy niebawem wyjdą z projektami. To dobrze, że mają swoją własną filozofię. Roślina, którą zasadziłem, może zacznie rosnąć inaczej, ale z całą pewnością będzie żyła.

D.N. - Pana nazwisko tak mocno zrosło się z pantomimą, że o Henryku Tomaszewskim poza sceną niewiele wiadomo. Jeśli go tam nie ma, gdzie się podziewa?

H.T. - W Karpaczu. Bardzo lubię naturę, ciszę, mam bardzo ładny ogródek dookoła domu. Ale kiedy tam jestem, ciągnie mnie do teatru, a kiedy długo siedzę w pantomimie... I tak pomiędzy jednym a drugim miejscem schodzi mi życie. Dobrze schodzi. No, nie powiem, żebym był specjalnie szczęśliwy, ale jestem świadom tego, że rzuciłem pewien pomysł, że nie będzie to zamknięta karta historii i że, być może, ktoś powie: "jak to powiedział kiedyś Tomaszewski...". W sensie materialnym pozostaną tylko filmy, parę pożółkłych fotografii i notatek, z których i tak nikt nic nie będzie wiedział.

D.N. - Ogląda pan obce spektakle?

H.T. - Często. Lubię dobry balet, teatr telewizji. Jeśli spektakl mi się podoba, wpadam w twórczą zazdrość. Natychmiast chciałbym znaleźć się w pantomimie i działać.

D.N. - Poza sceną woli pan rozmawiać czy milczeć?

H.T. - Wolę rozmowę. Oczywiście na tematy, które są mi bliskie i z ludźmi, którzy mogą mi coś dać. Cenię sobie rozmowy inspirujące.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji