Artykuły

Teatr to tygiel, w którym wszystko można

Z reżyserem Janem Klatą rozmawia Jacek Cieślak: Żaden pana spektakl nie był grany w Warszawie. Czuje pan środowiskową blokadę, jest pan wściekły? Jan Klata: Na pewno działa "układ warszawski". Ma swojego Honeckera, Husaka i ludzkie oblicze. Jest blokada, to pewne. Chciałbym się pokazać w Warszawie, ale nie, z przeproszeniem, śmietance artystycznej, "jelitom"! - tylko publiczności, która nie ma szansy oglądać moich spektakli.

Skąd u pana taki wojowniczy strój, szynel i irokez? Jan Klata: To jest rodzaj maski bojowej, munduru, który zakładam na psychikę. Oznacza gotowość do walki i to, że niczego w życiu nie chcę sobie odpuszczać. W domu odbierają mnie inaczej. Mam trzy córki i jestem dla nich miłym tatusiem. Czytam im "Pinokia", chodzę na basen, uczę jeździć na hulajnodze. Ale irokez nie jest peruką, więc go nie zdejmuję. Dzieci chwytają za grzebień włosów, kiedy noszę je na barana. To lepsze od pasów bezpieczeństwa. Jacek Cieślak: W dzieciństwie grał pan u Kieślowskiego rolę kolędnika w "Dekalogu 3", ale scenę z filmu wycięto. W krakowskiej szkole teatralnej był pan na roku z Grzegorzem Jarzyną. On został szefem Rozmaitości, a pan kilka lat nie miał pracy w teatrze. Pech pana prześladował? - W "Dekalogu" grałem źle, to mnie wycięli. Grzegorz już na studiach robił świetne spektakle, ja nie. Był ukształtowanym artystą, niedługo potem wystawił "Bzika tropikalnego", a ja byłem szczawiem, który nic nie wiedział o życiu, a się rzucał. Przez pięć lat dostawałem od życia lekcję i to jest mój życiowy kapitał.

Ale gdyby żona nie powiedziała panu: "Klata, rośnie ci brzuch, zrób coś z sobą" - to co by było?

Figa z makiem! Musiałem dojrzeć, musiał przyjść mój czas. Najpierw studiowałem reżyserię w warszawskiej PWST. To były nieciekawe studia. Teatr jest dla mnie dziedziną, która czerpie z muzyki, kina, baletu, literatury, życia. To tygiel, w którym wszystko można. Tymczasem profesorowie zamiast otwierać na świat, zamykali mnie, ograniczali. Pouczali, jakimi częściami mowy mam się zwracać do aktorów, że nie wolno używać przysłówków, mówić, jak mają grać. Uważałem, że można chrząkać, chrumkać, prychać, stękać - byleby tylko powstało dobre przedstawienie. Kiedy chciałem zostać asystentem Jerzego Grzegorzewskiego, dziekan wydziału powiedział mi, że nic się nie nauczę. Tymczasem asystując przy "La Boheme", zobaczyłem wolność w teatrze - aktora można postawić na głowie. Sensacja - rewelacja! Później byłem asystentem Jerzego Jarockiego i Krystiana Lupy. To dla niego uciekłem z Warszawy do Krakowa. Zmieniłem swoje życie i zobaczyłem, jakie jest w teatrze bogactwo możliwości.

Ale nie kontynuuje pan jego wielkich tematów: problemu uwikłania w rodzinę, odmienności, nie pokazuje na scenie mędrca i artysty, nierozumianego przez społeczeństwo. Założył pan rodzinę, jest pan katolikiem, interesują pana kwestie patriotyzmu, ojczyzny.

Każdy reżyser ma swoje tematy. Ale tego, że trzeba szukać własnych tekstów, iść własną drogą - nauczyłem się właśnie od Lupy. To artysta, który wprowadza w swój metafizyczny i alchemiczny świat, a potem zjada, trawi, pochłania. Tak powstają lupoidy, jego epigoni. Ale wśród uczniów ma także mocne osobowości, które potrafią się obronić, a potem tworzyć własny teatr - np. Grzegorz Jarzyna i Krzysztof Warlikowski. Tyle, żeby nie powiedzieć za dużo. Kiedy przeniosłem się do Krakowa, odbyła się premiera pierwszej część "Lunatyków". Oglądałem ją 23 razy. Tak uczyłem się teatru. Zrozumiałem, że premiera to jest tylko pierwsza, najmniej udana wersja spektaklu, że trzeba go pielęgnować. Trzymam się tego kurczowo. Na próbach chodzę z notesem i zapisuję wszystkie wątpliwości i uwagi. Staram się być na każdym swoim spektaklu, choć podróż do Wałbrzycha zajmuje 8 godzin, więcej niż lot międzykontynentalny z Warszawy do Ameryki.

Wszedł pan w dorosłe życie w czasach największej prosperity III Rzeczypospolitej, ale całą śmietankę spiło starsze od pana pokolenie, urodzone pod koniec lat 60. Dla pana mieli propozycję reżyserowania filmów pornograficznych. Co pan na to?

Nie miałem wtedy co do garnka włożyć, a i buteleczki dzieci były puste. Nie starczało na pampersy. Wielu dobrych reżyserów kręciło filmy pornograficzne, Almodóvar robił to nawet z perwersyjną przyjemnością. Ja nie mogłem. Jakoś mnie to nie kręciło.

Ale przecież wielu pana i moich rówieśników rezygnowało z młodzieńczych ambicji, szli na kompromis, zamiast poezji i powieści pisali reklamy proszku do prania.

To prawda, że w "żyćku" wszystko zaczęło się rozmieniać na drobne, rodził się nowy warszawski hedonizm. Pamiętam pierwszy klub lat 90. - Filtry, stołeczny high life. Koledzy myśleli o sobie: "my, z elitarnych liceów, załatwimy wszystkie sprawy między sobą". Były studia na prawie, Harenda. Ja to przespałem. Byłem w gronie, które się nie załapało. Trochę na własne życzenie.

I żaden pana spektakl nie był grany w Warszawie. Czuje pan środowiskową blokadę, jest pan wściekły?

Na pewno działa "układ warszawski". Ma swojego Honeckera, Husaka i ludzkie oblicze. Jest blokada - to pewne. Chciałbym się pokazać w Warszawie, ale nie, z przeproszeniem, śmietance artystycznej, "jelitom"! - tylko publiczności, która nie ma szansy oglądać moich spektakli. Szkoda, że najpierw grane są za granicą. Ale to świadczy tylko o ludziach, którzy "układem warszawskim" dowodzą.

A czy reżyserzy Rozmaitości, Grzegorz Jarzyna i Krzysztof Warlikowski, są już uznawani przez młodsze pokolenie za ludzi teatralnego establishmentu, gwiazdorów, mających swoje wejścia na międzynarodowe festiwale?

W Warszawie w stu procentach sprawdza się prawda, że tylko artysta głodny jest wiarygodny. Ale myślę, że to nie jest problem reżyserów, lecz części aktorów scen stołecznych.

Na naszych oczach dokonała się zmiana systemu, historyczny przełom. Wielu młodych ludzi wierzyło, że może być naprawdę inaczej. Układy przetrwały, jest korupcja, jak była. I co?

O tym, co się zdarzyło po 1989 roku, zrobiłem "Hamleta" w Stoczni Gdańskiej.

Pokazał pan cmentarz solidarnościowych idei i symboli.

Upadła stocznia robi wstrząsające wrażenie. Ale pokolenie moich rodziców miało podobne doświadczenia jak my. O tym jest wałbrzyski "Rewizor". Wałbrzych był w latach 70. kwitnącym miastem. Ten świat się rozpadł, ale mentalność pozostała niezmieniona. Niektórzy wciąż żyją w dekadzie Gierka, kiedy na akademiach ku czci wycierano sobie gębę Norwidem, a na co dzień degradowano wartość pracy. Ludziom, którzy stali godzinami w kolejce po papier toaletowy, kierownictwo drugiej Japonii i ósmej potęgi gospodarczej świata pokazywało w telewizji ABBĘ, która śpiewała "Money, money, money/Must be funny/In the rich man's world". Cieszę się, że spektakl będzie przeniesiony do telewizji w okresie, gdy profesor Adam Gierek ma szansę zostać kandydatem na prezydenta zjednoczonej lewicy.

Pana zdaniem, młodzi ludzie mają wpływ na politykę?

W 1989 r. nie mogłem brać udziału w częściowo wolnych wyborach. Byłem w I klasie Liceum im. Stefana Batorego. Ale pamiętam starszych kolegów, którzy rozlepiali plakaty.

Skąd u pana patriotyzm?

Z domu. A skąd? Moi rodzice działali w solidarnościowym podziemiu. Zobaczyłem, że trzeba postępować jak Hamlet - może nawet głupio, naiwnie, ale nie godząc się na kłamstwo. Dobrze pamiętam, jak mama wysyłała mnie do ojca, by ostrzec, że ubecy czekają na niego w domu. Pamiętam w domu rewizje smutnych panów, rzucanie książkami i to, jak ojciec poszedł siedzieć na wiele miesięcy bez wyroku. Chodziłem do więzienia na widzenia, pisał do nas listy. Mam te listy do dziś.

Jest pan chyba jedynym reżyserem w swoim pokoleniu, któregozajmują polskie sprawy - również na scenie.

Ludzie się temu dziwią. Nawet starsi widzowie oglądają "Hamleta", "Rewizora", "... córkę Fizdejki" i pytają, skąd biorą się u mnie takie zainteresowania, bo oni jeszcze pamiętają o przeszłości, żyją historią, ale młodzi już nie. Nie zgadzam się. Godzina "W" była jak romantyczny zryw i 60. rocznica wybuchu powstania warszawskiego tak właśnie została przeżyta przez najmłodszych warszawiaków. Mam braci - jeden młodszy o trzy lata, drugi o sześć. Ze średnim bratem nawet nie rozmawiamy o tym, co byśmy zrobili w godzinę "W". Rozumiemy się bez słów. Miasto płonie, walczy, idziemy. Wiem, gdzie budować barykady na Smolnej, gdzie przebijać przejścia na podwórzu. Łatwo by nas nie wzięli. Najmłodszy brat też by poszedł. I elegancko by nas załatwili. Czy ktoś się spodziewał, że ukaże się taka płyta jak "Powstanie warszawskie" grupy Lao Che. Jest może naiwna, ale wstrząsająca.

Potrafimy się wzruszać i przeżywać rocznice. Pięknie zachowaliśmy się po śmierci Jana Pawła II, ale co z tego przetrwa w codziennym życiu?

Takie doświadczenia nie spływają po ludziach jak woda po kaczce, odzywają się, kiedy przychodzi czas. Wystarczy, że pójdzie iskra.

Nie możemy rezygnować z naszej tożsamości, ale czy w Europie nie mają już dość naszych historycznych resentymentów, upominania się o historyczną pamięć przy każdej rocznicy?

Prawda jest taka, że wchodzimy do Unii Europejskiej w pasiakach obozów koncentracyjnych i z reklamówkami zagranicznych supermarketów. Tak wygląda nasz portret narodowy w "... córce Fizdejki". Ale kiedy graliśmy spektakl w Berlinie, w pierwszą rocznicę poszerzenia UE, Niemcy pytali o co innego - czy rzeczywiście są widziani jako eleganccy biznesmeni w garniturach od Hugo Bossa, które uwierają ich jak nas wąsy. Każdy pyta o siebie, źle czując się ze stereotypami na własny temat. Ale co można poradzić na historię? Przyjeżdżając do Niemiec, zawsze czuję, że mam na sobie pasiak, a gdy jestem w Wałbrzychu, chcę zrobić tam porządek. Przecież od czasów Adolfa Hitlera nie wytyczono tam nowych szlaków komunikacyjnych. Pociąg z Wrocławia do Wałbrzycha pokonujedystans 70 km w tempie 35 km na godzinę. Szybciej dojechałbym na rowerze.

Jesteśmy skazani na nieustanną powtórkę z historii?

Na pierwszym berlińskim spektaklu "... córki Fizdejki" była młodzież, przyjmowała spektakl dobrze, śmiała się bez kompleksów. Następnego dnia przyszła starsza publiczność, krytyka, branża. Kiedy pojawił się na scenie Der Zipfel ze swastykami na kostiumie, dobry odbiór się skończył. Widownia zamarła, stała się lodowata.

Podobne reakcje widziałem na "Lulu" Thomasa Ostermeiera w Shaubuehne. Niemcy odwracali głowy, żeby nie patrzeć na wrzeszczącego diabła przebranego za Hitlera.

Niemcy tego nie lubią, my też tego nie lubimy. Jednak amnezja nie jest metodą na rozwiązywanie problemów przeszłości. Nie możemy ciągle odgrzewać patriotycznego kotleta, ale nie możemy też wyrzec się naszej tożsamości.

A może Unia Europejska jest tylko przestrzenią gospodarczą, a nie duchową. Niemcy i Francuzi postawili na wymianę gospodarczą, turystykę i mają spokój.

Jeżeli integracja ograniczy się do tego, że Niemcy wybudują nam drogi, a my im wyrecytujemy "Odę do młodości" i zgolimy wąsy, to czeka nas fiasko. Jeżeli Europa wyrzeknie się ducha, rozpadnie się. O tym właśnie jest wałbrzyska "... córka Fizdejki".

Na długo przed śmiercią Jana Pawła II napisał pan i wystawił sztukę "Uśmiech grejpruta" o oczekiwaniu mediów na papieską śmierć. W "Lochach Watykanu" według Gide'a pokazuje pan szaleństwo fundamentalistów. Trudno być w Polsce katolikiem?

Ludzie często usprawiedliwiają swoje religijne lenistwo i niechodzenie do kościoła gadaniem, że w kościele usłyszą o Żydach rządzących światem, o masonerii, o tym, że Balcerowicz musi odejść. Oczywiście, że w niektórych kościołach usłyszą głupoty. Ale można poszukać kościoła z mądrym księdzem. Po śmierci papieża nie modliłem się w katedrze wrocławskiej, skąd wyrzucono wiernych, bo trzeba było posprzątać świątynię - tylko poszedłem do dominikanów. Najbardziej nie podoba mi się "katolicyzm z ludzką twarzą", księża "przyjaciele młodzieży" - z gitarą, śpiewający "Barkę", mówiący, że są swojakami i też lubią wino wypić.

Jaka będzie pana inscenizacja "Fantazego" Juliusza Słowackiego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku?

Jestem zafascynowany tym tekstem, bo jest niezwykle nowocześnie napisany. Można powiedzieć, że Słowacki widział świat w filmowych migawkach. Mnóstwo podróżował, był ciekaw życia, pracował w banku, grał na giełdzie, miał swoje czarne poniedziałki i chwalebne czwartki. Napisał dramat o pieniądzach, o tym, co robią z ludźmi, co się da kupić, a czego nie. Dziś prawie wszystko! A jednocześnie jest w nich coś szalonego, niemal mistycznego. Dlatego spektakl będzie się nazywał "Fantasy". W tle pojawi się kwestia patriotyczna, Syberia, zły Kałmuk i szlachetny Kałmuk. My i oni.

* * *

Jan Klata

Reżyser, dramaturg, (1973). Był asystentem Jerzego Jarockiego, Jerzego Grzegorzewskiego, Krystiana Lupy. Debiutował "Rewizorem" w Wałbrzychu, nagrodzonym na festiwalu Bez Granic w Cieszynie. We Wrocławiu wystawił swój dramat "Uśmiech grejpruta". Za "Lochy Watykanu" według Gide'a otrzymał nagrodę na Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy. W Stoczni Gdańskiej pokazał "H" według "Hamleta". Jego "... córka Fizdejki", z aluzjami do jednoczącej się Europy, pokazywana była w Berlinie w programie Roku Polskiego w Niemczech.

Na zdjęciu: "Lochy Watykanu" wg André Gide'a, reż. Jan Klata, Teatr Współczesny, Wrocław 2004 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji