Artykuły

Przeraźliwa jasność widzenia

Podobno miniony właśnie 2011 był też Rokiem Tadeusza Różewicza. Co prawda ogłoszono go tylko we Wrocławiu, ale i tak dobrze, bo mogli ogłosić w Psim Polu - pisze Tadeusz Nyczek w Dialogu.

Odbyły się nieliczne i niegłośne uroczystości, bez udziału bohatera, który, znany z niechęci do akademii ku własnej i cudzej czci, miał wreszcie dobrą wymówkę w postaci "złego stanu zdrowia", czyli stanu starości. Dziewięćdziesiąt lat, to w końcu nie przelewki. Właśnie ta dziewięćdziesiątka była głównym pretekstem do skromnych obchodów i gdyby nie ona, żadnego Roku Różewicza pewnie by nie było, bo Różewicz od dawna mało komu jest potrzebny, może paru reżyserom teatralnym, a i tu chętnych coraz mniej. Po co Różewicz, skoro mamy Miłosza. Nawet jako duch Miłosz do wszelkich fet poręczny, bo międzynarodowa obsada z miejsca zapewniona, a Różewicza już w świecie znacznie zapomnieli. Nobla nie dostał i chyba na dobre wypadł z gry; swoją godzinę chwały zresztą miał, teraz innym się należy.

Miłosz o tyle jeszcze poręczniejszy, że póki żyt, fety pod swoim adresem lubił i doceniał, a nawet jak umarł, został po nim potężny życiorys, bogaty i korzystnie skomplikowany. Sam w sobie mógłby starczyć na grubą powieść przygodową, wyborny żer nie tylko dla biografów, ale i rzeszy przyczynkarzy-anegdociarzy, zawsze skłonnych do wyskoczenia z jakąś smaczną historyjką. Żywot zaś Różewicza szarawy, nieciekawy. Przy Miłoszowym jak przepiórka przy pawiu. "Jestem zdrowy, uchodzę za jednego z najbardziej normalnych ludzi w literaturze; nie histeryzuję, nie latam do psychiatrów, nie byłem w domu dla nerwowo chorych. Mam przeraźliwą jasność widzenia; właśnie widzę i czuję siebie (wyraźnie), jak boję się wejść do domu, zawracam, odchodzę, wreszcie zawstydzony wracam. A to mnie kosztuje tyle zdrowia jak jakaś akcja w czasie okupacji (która groziła śmiercią i gorzej... torturami itp.)."

Jak tu poważnie traktować życiorys kogoś takiego? Kto boi się zwyczajnie wejść do domu? Coś tam mamrocze pod nosem o jakiejś okupacyjnej akcji grożącej śmiercią i torturami, ale to było dawno i nie warto się podniecać.

O Miłoszu hucznie więc od Baku po San Francisco, zjazdy, sesje, artykuły i księgi, referaty, audycje, wystawy i panele, a Różewicz gdzieś tam w kątku między Radomskiem a Wrocławiem. Ja zaś tak sobie po cichutku myślę, że Różewicz na fetę równą Miłoszowi zasługuje, bo artystą wcale gorszym ani mniejszym nie jest. Narażam się strasznie, ale co mi tam.

Porównywanie go z Miłoszem sensu większego oczywiście nie ma. Są tak różni, jak to tylko możliwe. Nawet podobieństwa ich dzielą. Pesymizm Miłosza przy pesymizmie Różewicza jest niemal sielankowy. Miłosz mimo wszystko wierzy w bujne piękno świata, w dobre wspomnienia i swoisty elan vital; Różewicz nawet w czystej niewinności widzi robaki brudu i rozkładu. Miłosz jest namiętny, pazerny na cielesność, przepełnia go erotyka; gdyby znalazł się na miejscu Wiktora Rubina, bohatera "Panien z Wilka", zamiast mazgaić się i rozpamiętywać przeleciałby po kolei te pięć sióstr jak nic. Erotyzm Różewicza nigdy nie jest bezinteresowny, obecność seksualności natychmiast wywołuje (w pisarstwie przynajmniej) poczucie grzechu i nieczystości, kojarzy się z pokątnością, prowokacją, przemocą albo kurewstwem.

W odróżnieniu od Miłosza Różewicz w ogóle nie bywa przyjemny. Cechuje go jakaś surowa bezwzględność w ocenie świata. A jak nie bezwzględność, to dotkliwa ironia. Miłosz zaś z rzadka używał ironii, może najbardziej tuż po wojnie, kiedy szczególnie drażniły go i śmieszyły mieszczańskie minoderie intelektualistów na tle pogruchotanej Europy. Potem, z latami, wzgardził nią niemal całkowicie, mając za chwyt nieczysty i podstępny. A Różewicz kipi ironią. Ba, lubuje się w niej coraz bardziej! Podszyty nią jest przede wszystkim jego teatr, poezja mniej, choć i tam ją bez trudu znajdziemy, zwłaszcza w książkach ostatniego kilkunastolecia, kiedy stary poeta rzucił rękawicę w pysk kulturze masowej.

Miłosz powitał kiedyś debiut Różewicza z rewerencją i nawet podziwem, z czasem jednak pojął, że obezwładniająca niewiara młodszego poety to nie tylko skutek zrozumiałej traumy wojennej, ale coś niepomiernie większego, totalnego. Że to wręcz cały system etyczny, w którym dobro istnieje o tyle tylko, o ile zło zaspało; tego już autor Ocalenia" znieść nie mógł i pomimo całego szacunku dla Różewicza wszedł z nim w zasadniczy filozoficzny spór.

A jednak nikt lepiej i pełniej od nich nie opowiedział dwudziestego wieku (Różewicz jeszcze zdążył na kawałek następnego). Jest to opowieść kompletna, oczywiście z punktu widzenia ich dzieła, a nie jakiejś ogólnej perspektywy kosmiczno-historycznej, choć i tej niezły kawał ugryźli. Pod jednym przecież względem Różewicz wygrywa z Miłoszem: nowatorstwa artystycznego. Opowieść Miłosza zawiera się przede wszystkim w jej wspaniałej treści odzianej w formę bujną i bogatą, ale dosyć konwencjonalną. Różewicz wynalazł nowy język, żeby móc opowiedzieć o nowej epoce, jaką dla obu był świat rozbity po obu wojnach, zwłaszcza tej drugiej. Język paradoksalny, w którym absurd i sprzeczności zdają się naturalne jak codzienność niemożliwego, ale koniecznego życia po kataklizmie. Miłosz nigdy nie napisałby takich zdań: "Wędruję od drzwi do drzwi i mówię z poetą: otwórzcie mi drzwi, w które stukam z płaczem (ewentualnie ze śmiechem?). Te moje drzwi mają dziwne właściwości: są to drzwi równocześnie zamknięte, otwarte i obrotowe". McLuhan, gdyby znał Różewicza, zobaczyłby w nim idealne wcielenie zasady "the medium is the message".

Miłosz wyrastał z naszej największej tradycji, od Kochanowskiego i Mickiewicza po Prusa i Boya Żeleńskiego. Dla Różewicza partnerem do rozmów o naturze świata był przede wszystkim Kafka. Owszem, bywali - niegdyś - Mickiewicz i Norwid, Lenartowicz i Syrokomla, Staff i... Miłosz. Ale co innego mistrzowie młodości, co innego własne gospodarstwo intelektualne, gdzie miejsce dla mistrzów jest tylko w dobrej pamięci. Na dziś "trzeba szukać nowych źródeł, trzeba szukać nowych form", pisał Różewicz. Otóż to. Gospodarstwo Miłosza sięgało wieki wstecz, autor Kronik i Nieobjętej ziemi czuł się strażnikiem dziejów i spadkobiercą nauk pradziadów. Różewicz zamknął za przodkami drzwi grobowca, i choć nigdy nie stracił dla nich szacunku ani serca, uznał, że niewiele mu pomogą w dotarciu do jądra ciemności dwudziestego wieku.

Miłosz, ta pisarska renesansowa katedra, którą mówią - w różnych językach - duchy wielu czasów, ma swoich świetnych uczniów, skądinąd nie tylko w polszczyźnie. Ale to Różewicz powręczał nam klucze do drzwi języka naszej pokrętnej epoki. Drzwi do poezji, do dramatu, i te najtrudniejsze do przejścia: drzwi do niemożliwego. "Kartoteka" była kiedyś formalnym objawieniem, zwiastującym całkiem nowe podejście do konwencji teatru. Ale nawet ona wydaje się staroświecka przy "Przyroście naturalnym" i "Akcie przerywanym". Obie te antysztuki wyznaczają teatrowi perspektywy dotąd przez nikogo intelektualnie ani artystycznie nieprzekroczone. Tom poezjo-prozo-dramatu "Kup kota w worku osiemdziesięcio-siedmioletniego, bagatela, Różewicza jest najbardziej szaloną językowo i gatunkowo książką ostatniego dwudziestolecia.

Blisko czterdzieści lat temu w głośnym wystąpieniu Jan Błoński uznał Juliana Przybosia i Czesława Miłosza za przeciwstawne sobie (w domyśle też: najwybitniejsze) bieguny współczesnej polskiej literatury. Różnicę podstawową widział w stosunku obu poetów do poezji właśnie. Entuzjasta Przyboś w tym równaniu był po stronie Słowa, pełen zwątpień Miłosz po stronie Świata. Racja Miłosza, jak i on sam, z czasem potężniała; Przyboś blaknął, aż zaniknął. Dziś jego miejsce zajął, myślę, właśnie Różewicz. Dzieląc z Miłoszem niewiarę w Słowo, miał nadzieję, że z czasem nabierze wiary w potrzaskany wojną świat. Nim do tego doszło, także i to mu przeszło. Ciemniejszego pisarza chyba nigdy nie mieliśmy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji