Artykuły

Gniew to moja katapulta. Rozmowa z Antoniną Grzegorzewską

- Figura Odrzuconej jest moją obsesją i w różnych odsłonach pojawia się w każdym moim tekście. Moje bohaterki konstytuują się przez odrzucenie, definiują i moralnie wygrywają - przez odrzucenie. Kobieta zakleszczona jest między decydującym "tak" albo "nie" wypowiadanym przez mężczyznę - Justynie Jaworskiej opowiada Antonina Grzegorzewska.

Justyna Jaworska: Nawet jeśli nie napisała pani sztuki wprost o Silviu Berlusconim, to na pewno o jego włoskim syndromie. Rozmawiamy pod koniec listopada, premier niedawno ustąpił. Czy coś się teraz ma szansę zmienić?

Antonina Grzegorzewska: Myślę, że syndrom Berlusconiego w wydaniu niewłoskim jest dużo bardziej upiorny. Berlusconiemu nie można odmówić południowego wdzięku, jakiejś rozbrajającej idiotycznej naiwności, która jest okolicznością łagodzącą w tym sensie, że otwiera możliwość patrzenia na niego jak na pajaca z cyrku, a nie tylko niebezpiecznego betona. Berlusconi nie jest betonem i nie mogę powiedzieć, żebym go nie lubiła. Wręcz przeciwnie, bawi mnie, lubię go, bo doceniam fakt, że nie jest hipokrytą. Nie wierzę jednak, że coś się zmieni po jego ustąpieniu. Gorzej, uważam, że jawny w swojej postawie Berlusconi jest lepszy niż zastępy lepkich hipokrytów, którzy może nie mają burdelu w swoich willach, ale są bardziej złowieszczymi typami pod przykrywką obywateli z wyższej półki.

Więc nie przeszkadzają pani na włoskiej ulicy bezpośrednie zaczepki i okrzyki "bionda"?

Niestety, od sześciu lat mieszkam na południu Hiszpanii, a tu nie ma tak żywiołowych reakcji na kobiety i nikt mnie nie zaczepia. Dlatego każde wakacje spędzam we Włoszech, gdzie przed laty, rzeczywiście jako bionda, poznałam swojego męża i jako bionda uchodziłam za femme fatale. Bardzo lubię, kiedy mężczyźni się za mną oglądają. To mi daje przepustkę do pisania o Berlusconim bez kompleksów.

A nie boi się pani na tej ulicy zwykłej agresji? Kiedy włoska prasa żegnała premiera, polska pisała o pochodzie neofaszystowskich narodowców w Dniu Niepodległości. Może obyczaje się brutalizują?

-Kocham Andaluzję, ale to tu, a nie w Warszawie, po raz pierwszy poczułam inność i rodzaj ostracyzmu, jaki może jej towarzyszyć w małych, prowincjonalnych społecznościach. W moim wypadku inność polega na tym, że jestem cudzoziemką o niestereotypowym dla tutejszych matek trybie życia, raczej niesubordynowaną. Organizowałam córce urodziny, przygotowałam tak zwane specjalności polskiej kuchni. Poczęstunek zbojkotowano, nikt nie wziął do ust ani kęsa i zabroniono tego też dzieciom. To była silna rzeczywistość, siła większości, która zdecydowała, żeby mnie zmiażdżyć. Jednak ja jestem przyzwyczajona do pewnej nieprzystawalności, bo mój ojciec był nieprzystawalny. Jego niedefiniowalność wzbudzała agresję niektórych krytyków, uważających się za obrońców teatru żywego. Tak naprawdę to brutalizacja języka krytyki wobec mojego ojca była dla mnie szokującym przejawem chamskiej nietolerancji wobec inności.

W takim razie zapytam o ojca. Jakie dziedzictwo (dług, bagaż, cokolwiek) wyniosła pani z teatru Jerzego Grzegorzewskiego?

Przez długi czas uważałam, że bardzo konkretnym dziedzictwem, rodzajem spadku, który zostawił mi ojciec, są ludzie z Teatru Narodowego, jego ekipa aktorska. Pomysł zrealizowania "Ifigenii" w dużej mierze wynikał z chęci reaktywacji tej ekipy. Miałam naturalną potrzebę kontynuacji, uważałam, że to bardzo romantyczne, taki mikrowątek Grzegorzewskiej na scenie imienia Grzegorzewskiego. Moja żałoba nie wybrzmiewała do końca, póki istniał teren teatru, dom mojego ojca i ludzie, którzy znali go na wylot. Teraz mam po dziurki w nosie tego romantyzmu ciągłości, który sobie stworzyłam na własny użytek, z dziedzictwa zamienił się on dla mnie w bagaż, bo niestety żałoba musi wybrzmieć, a ja nie mam nawet dyplomu reżysera, żeby czuć swoją obecność w Narodowym inaczej niż poprzez dług zaciągnięty u ludzi, którzy pozwolili mi zrealizować "Ifigenię". Świat idzie dalej, nie ma kontynuacji. Jest tylko smutek i ja chcę ten smutek ominąć szerokim łukiem. A dziedzictwo po moim ojcu jest olbrzymie. To malarstwo, bałaganiarstwo, wstręt do trywialności, strach przed banałem i poczucie humoru. To drugie i to ostatnie przede wszystkim.

Świetnie operuje pani humorem, ironią i groteską, ale w pani stylu jest coś jeszcze, jakaś silna poetycka jakość. Jak by to nazwać? Może intensywność?

Bardzo interesuje mnie styk dramatu i poezji. Piszę, żeby go znaleźć. Poruszanie tak zwanych "problemów społecznych, które nas wszystkich dotykają", to dla mnie zbyt szerokie pole. Wolę wskakiwać na wąską linę i spadać z niej jak początkujący linoskoczek. Uważam, że dobrze napisany dramat polega na tym, że usunięcie z niego jednej kwestii w sposób widoczny burzy strukturę całości sceny, a to jest przecież cecha wiersza, poematu. Intensywność jest jakością, do której dążę. Uważam, że nie ma intensywności bez abstrakcyjnego myślenia. Byłam niedawno w Berlinie, gdzie "Ifigenię" odczytano jako dramat polityczny, a mnie potraktowano jako reprezentantkę nurtu teatru politycznego. Czułam się doskonale w nowej roli. Myślałam, że to dopiero Z całym szacunkiem dla kobiety otworzy mi drzwi do wielkiej polityki...

A dałaby się pani zaszufladkować jako autorka feministyczna?

Jestem feministką o konserwatywnych poglądach z jednej strony i z uzależnieniem od mężczyzn z drugiej. Silne poczucie przynależności do płci kobiecej, z całym jej losem, biologią, dramatami i siłą, wszystkie kobiece lęki, taki archetypowy feminizm, to zdecydowanie katapulta mojego pisania. I gniew. Gniew kobiecy, gniew na mężczyzn, na słabych mężczyzn, którzy już nawet nie muszą iść do wojska. Jednak w moich tekstach istnieje silna opozycja między kobietą dobrą i kobietą złą. Kobietą skrzywdzoną i kobietą złodziejką. Z której strony jednak by patrzeć, kobieta jest centrum, którym się zajmuję. Chciałabym pomścić wszystkie skrzywdzone kobiety.

Może dlatego w pani sztukach powraca postać Odrzuconej, jest w "Martwych", pośrednio w "Ifigenii", trochę w "Migrenie". Na czym polegałaby ta obsesja?

Ma pani rację, figura Odrzuconej jest moją obsesją i w różnych odsłonach pojawia się w każdym moim tekście. Prawie zawsze to mężczyzna jest odrzucającym, tylko w "Taurydzie. Apartado 679" odrzucającym jest cała społeczność Aulidy. Moje bohaterki konstytuują się przez odrzucenie, definiują i moralnie wygrywają - przez odrzucenie. Kobieta zakleszczona jest między decydującym "tak" albo "nie" wypowiadanym przez mężczyznę. Zwykle jest to "nie". Skąd się wzięła u mnie ta obsesja? Obsesja, której nie niweluje fakt szczęśliwego małżeństwa i danie w życiu niejednego kosza? Czy jej źródła są banalne i zaczynają się gdzieś razem z figurą Ojca, Wielkiego Nieobecnego? Nie chcę tego tak interpretować. Wolę wersję mniej oczywistą, że utożsamiam się z ofiarami własnego odrzucenia, że odbywam rodzaj kary. Myślę, że moje pisanie rodzi się w jakimś neurastenicznym punkcie, w którym potrzeba akceptacji miesza się z nienawiścią do osób, które tej akceptacji mi żałują. Dobrze, że państwo nie odrzucili mnie w "Dialogu".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji