Gang Claudiusza
W polsko-holenderskiej kooperacji; reżyseria i scenografia Guido de Moor, muzyka Jurrian Andriessen, wykonawcy: aktorzy i zespół Centrum Sztuki STUDIO z występującym gościnnie Jerzym Zelnikiem, przygotowano kolejną premierę "Hamleta".
Przedstawienie zainteresowało warszawską widownię próbą uwspółcześnienia problemu dramatu, ostrym tempem akcji, ekspresyjnością gry aktorskiej i środków inscenizacyjnych. Reżyser ubrał aktorów w kostium współczesny, wyostrzył sytuację, starając się dostosować reakcje bohaterów, przejawy ich szaleństwa, prawidła intrygi politycznej, do doświadczeń widza XX wieku. Trzeba jednak reżyserowi przyznać, że to uwspółcześnienie (czy jednak Szekspira trzeba "uwspółcześniać" ?) nie ogranicza się tylko do tak ogranych chwytów jak ów współczesny kostium szekspirowskich bohaterów.
Mocną stroną spektaklu jest konsekwencja reżysersko-scenograficzna. Akcję umieszczono w niemal pustej przestrzeni, zaś głównym elementem architektury sceny są lekkie konstrukcje metalowe, które tę przestrzeń rozbudowują lub zacieśniają w zależności od wymowy i potrzeb sytuacji. Człowiek w tej przestrzeni czuje się osaczony i przytłoczony przez te wysokie, lekkie, do rusztowań zbliżone konstrukcje, przeszywane światłem reflektorów.
Scenografia, muzyka, światło decydują więc o tym co w przedstawieniu najciekawsze. Niestety na tym kończy się sukces reżysera. Jest jeszcze bardzo urocza i mądra scena występu wędrownych aktorów, którzy grają w innej konwencji nawiązując do teatru renesansowego i stwarzając przez to ciekawe kontrasty. Bardzo to mądrze i ładnie zostało zagrane m.in. przez Aleksandra Wysockiego (Król-Aktor). Helenę Norowicz (Królowa-Aktorka) i Andrzeja Bogusza (Lucianus).
CAŁOŚĆ spektaklu została jednak utrzymana w stylu sensacyjno - gangsterskim. Ten nadawał Jerzy Zelnik wystylizowany na szefa gangu i w dodatku gangstera wyraźnie znerwicowanego. Gerturda Elżbiety Kijowskiej została świadomie wzbogacona przez aktorkę o antypatyczność. Nie ma w tej postaci żadnego odruchu ludzkiego, jest sztywna, oschła, nawet nie chce się wierzyć, że mogło ją opętać pożądanie. Gabriela Kownacka pokazała widzom skrajną odmianę szaleństwa Ofelii, aż dziw, że na scenie nie pojawili się barczyści pielęgniarze z kaftanem bezpieczeństwa. Ale trudno o to winić aktorkę, wiele ról zagrano zręcznie, trafnie zaznaczając charakter bohaterów, jasno, ze zrozumieniem mówiono tekst, ale przecież na wyrazistym zarysowaniu postaci nie kończy się granie Szekspira...
Wreszcie Hamlet. Podziwiałem wytrzymałość psychofizyczną Wojciecha Malajkata. Tak ostro, na największym napięciu zagrana postać królewicza duńskiego stwarzała ogromne niebezpieczeństwo przedwczesnego wypalenia się napięcia, rozsypania roli. Aktor i reżyser starali się (to przemawiało do widowni) ukazać osobistą tragedię młodego człowieka współczesnego, który nie godzi się na podłość i sam cierpi sięgając po intrygę, ale głównie zmaga się ze sobą, ze swoją świadomością, wrażliwością, rozpaczą. Widzowie będą śledzić z ogromnym zainteresowaniem następne role a więc i chyba rozwój talentu młodego aktora.
Dobrze dobrany do tej koncepcji przedstawienia przekład Jerzego S. Sity także nie zdołał wyprowadzić spektaklu poza uwspółcześniony ekspresjonizm i gangstersko-sensacyjne smaczki. Dlatego zapewne Fortinbras zagrany przez Jana Krzyżanowskiego przypominał mi trochę dziarskiego i doświadczonego szeryfa, który ma ułatwione zadanie, bo wraz z ofiarami zginęli także i przestępcy...