Artykuły

Hulaj-horodyny i czaszka Yorricka

Jest coś takiego w tej tragedii Szekspira, co każe kolejnym pokoleniom aktorów i reżyserów mierzyć się z losami "syna Danii". Zagranie tytułowej roli stanowi marze­nie większości aktorów i sceniczną nobilitac­ję nielicznych. Również dla reżyserów i dy­rektorów teatrów inscenizacja zdarzeń dzie­jących się na zamku Elsynor stanowi spraw­dzian ich umiejętności. Sukcesem reżysers­kim jest nowatorskie odczytanie dzieła, z któ­rym mierzyli się najwięksi. Dla dyrektora na­tomiast już samo wystawienie sztuki jest do­wodem wielkich możliwości sceny, którą kie­ruje. Zwłaszcza że gdy jest to inscenizacja udana, przyjdą na nią zarówno uczniowie jak intelektualiści.

"Hamlet" pozostaje bowiem symbolem te­atru. Ten dramat wymieni jako najbardziej znaną sztukę przeciętny, zagadnięty na ulicy przechodzień. Również szekspirowskie "To be or not to be..." weszło w charakterze sen­tencji do prawie wszystkich języków świata.

Paweł Hostowiec napisał kiedyś, że prze­czytawszy w młodości Szekspira, nauczył się nie tracić czasu na lekturę dzieł miernych i słabych, po kilku stronach rozpoznawał ksią­żkę nie wartą lektury. Rzeczywiście, pisma straffordczyka to absolutne szczyty literatury światowej. Dlaczego jednak "Hamlet" uwa­żany jest za najwybitniejsze z dzieł Szekspira?

Myślę, że w tragedii duńskiego księcia udało się genialnemu pisarzowi zamknąć najwięcej spraw i problemów uniwersalnych. Jest to równocześnie dramat władzy, miłości i śmierci. Dotyczy więc namiętności, które od wieków rządziły ludźmi. Co najważniejsze, wszystkie te elementy dają się znakomicie przenieść w bardzo różne realia historyczne. Jak długo człowiek kocha, pragnie władzy i boi się śmierci, tak długo "Hamlet" pozosta­nie dziełem aktualnym.

Najnowszą z warszawskich premier "Ham­leta" zobaczyliśmy ostatnio na deskach tea­tru "Studio". Zanim będę mówić o samym spektaklu, jeszcze jedna dygresja. Otóż już po raz trzeci w tym sezonie mam okazję re­cenzować na tych łamach premierę sceny z Pałacu Kultury. I sądzę, by użyć nieco sportowej terminologii, że teatr ten wciąż znajduje się na fali wznoszącej. Bardzo wybitne aktor­sko jednoaktówki Becketta, dobry teatr rozryw­kowy z "Opery za trzy grosze" a teraz "Hamlet". Wyraźnie już teatr Grzegorzews­kiego obok "Ateneum", "Polskiego" i "Współ­czesnego" staje się jedną z lepszych scen stolicy.

Inscenizacja arcydramatu Szekspira jest łatwa i trudna zarazem. Łatwa, gdyż przy po­prawnej grze aktorów tekst sztuki sam się obroni. Trudna, bo powiedzenie czegoś no­wego "wobec wielkiego bagażu tradycji inter­pretacyjnych wymaga rzeczywiście głębokie­go przemyślenia - pomysłu na sztukę. Ryzy­ko zmierzenia się z dramatem Szekspira podjął holenderski aktor i reżyser Guido de Moor. Dodam od razu, że wielką pomocą w zamierzeniach interpretacyjnych był mu przekład Jerzego S. Sity, odbiegający nieco od klasycznej i tracącej już myszką wersji przekładowej Józefa Paszkowskiego, nie ra­żący zaś aż tak bardzo odejściem od przyjętych kanonów jak tłumaczenie Macieja Słom­czyńskiego. Myślę, że ten przekład, przysto­sowany do ucha dwudziestowiecznego od­biorcy, będzie miał wielkie powodzenie na naszych scenach jeszcze przez dobre parę lat.

Nowocześniejszy przekład był dla reżysera podstawowym elementem powodzenia przyjętej koncepcji realizacyjnej. Historyczność "Hamleta" w ujęciu de Moora znalazła się w bardzo wielkim nawiasie. Aktorzy ubra­ni są we współczesne stroje, żołnierze króla Klaudiusza paradują uzbrojeni w nowoczes­ne pistolety maszynowe. Reżyser już na wstępie i bez ogródek mówi, że sprawy dzie­jące się na scenie dotyczą nas samych.

Rolę dekoracji (scenografię zaprojektował reżyser przedstawienia) pełnią ruchome wieże ze stalowych rur; w różny sposób, zależnie od potrzeb, zagospodarowujące przestrzeń sceniczną. Przyznam, że na początku spek­taklu z pewnym niepokojem przyglądałem się owym hulaj-horodynom, mieszczącym doda­tkowo na szczycie reflektory wraz z obsługą. Obawiałem się, że za chwilę zobaczę ekstra- awangardowy spektakl, który niemal zawsze odznacza się tym; iż aktorzy bełkoczą swoje kwestie czołgając się po scenie w stro­jach znalezionych na najbliższym śmietniku. Nic takiego się nie stało. Niezwykle oszczęd­na i utrzymana w jednolitej konwencji (metal, szkło, płótno) strona dekoracyjna przedsta­wienia broniła się bardzo dobrze. To samo można powiedzieć o kostiumach aktorów. Król Klaudiusz, przedstawiany jako cynicznie inteligentny parweniusz, ukazuje się na sce­nie w eleganckich, acz tracących nieco "kelnerskością" garniturach. Podobnie Gertruda podkreśla kostiumem swe usytuowanie gdzieś pomiędzy damą a dziwką. Przy pomo­cy stroju różnicuje również reżyser podział na "ludzi króla" i "ludzi Hamleta". Pierwsi rażą nieco oficjalną elegancją, drudzy wyglądają jak żywcem przeniesieni z kampusów stu­denckich.

Rozpisałem się o plastycznej stronie przedstawienia, tymczasem spektakl reprezentuje najszlachetniejszy i najtrudniejszy zarazem - w moim przynajmniej rozumieniu - nurt sztuki inscenizacyjnej. W całym zna­czeniu tego pojęcia - sztuki słowa. Wszyst­kie zabiegi reżyserskie i scenograficzne słu­żą wyłącznie wyeksponowaniu tekstu literac­kiego, wydobyciu tych jego znaczeń, które wydają się reżyserowi najważniejsze.

Odmiana teatru, o której mowa, opiera się na dobrym aktorstwie. Bez precyzyjnego, oszczędnego i błyskotliwego zarazem aktor­stwa taka koncepcja teatru przypomina bo­wiem działalność zespołu amatorskiego, gdzie kierownik z braku lepszego pomysłu wystawia sztukę ściśle podług didaskaliów.

I tutaj trzeba powiedzieć o powtórnym mi­łym zaskoczeniu. Patrząc na afisze i nie wi­dząc żadnego niemal znanego nazwiska (w zespole tak nafaszerowanym gwiazdami jak "Studio"), można było żywić pewne obawy co do aktorskiej strony przedstawienia. A tym­czasem, jak powiedziałem, spotkało mnie miłe zaskoczenie. Odtwórcą głównej roli jest Wojciech Malajkat, dla którego Hamlet jest pierwszą poważniejszą próbą aktorstwa. Oczywiście do odtwórcy postaci księcia moż­na zawsze mieć przeróżne pretensje. Sądzę, że jego gra jest, zwłaszcza w początkowych scenach, nieco zbyt nerwowa. Mam też pretensje do aktora o zbyt słabe wyeksponowanie dwóch wielkich monologów Hamleta ("Być albo nie być..." oraz "Niech ryczy z bólu ranny łoś..."). Oglądając tragedię czekamy na nie trochę tak, jak na "przeboje mistrzów" podczas koncertu w filharmonii czy sławne arie operowe. Niby doskonale wiadomo, co zostanie powiedziane, ale raz jeszcze warto tego posłuchać. Tyle pretensji. Generalnie natomiast młody aktor sprawdził się w roli Hamleta (bardzo dobry trzeci akt!) doskona­le. Duński książę w jego wykonaniu to postać żywa, młody dwudziestowieczny intelektuali­sta stojący przed problemami egzystencjonalnymi, które go, jak zresztą każdego, prze­rastają, łamią, ale w końcu pozwalają na wej­ście w emocjonalną i życiową dojrzałość.

Bardzo dobrze prezentuje się na scenie Jerzy Zelnik, który miewa wyjątkowo mało okazji, by pokazać swoją aktorską klasę. Jako Klaudiusz jest niesympatyczny i wzbu­dzający litość zarazem. Pokazuje, w jaki spo­sób pewne istotne racje, które za nim prze­mawiają, można zdewaluować, spłycić, zepchnąć na plan, w którym tracą wszelką moc przekonywania, przez użycie do ich obrony niegodnych środków. W każdym ra­zie król Zelnika nie jest tylko demonem zła, lecz postacią tragiczną i obrzydliwą zarazem. Bardzo poprawna rola Elżbiety Kijowskiej (Gertruda) ma jeden fragment błyskotliwy - nocną rozmowę z Hamletem. Scenę tę niepotrzebnie zepsuł reżyser. Nie przekonany jakby o wymowie tekstu Szekspira, każe ek­sponować aktorom kompleks Edypa.

Aktorstwo jest niewątpliwie mocną stroną tego spektaklu. Można chwalić prawie wszystkich, choćby doskonałą w scenach szaleństwa Ofelii Gabrielę Kownacką. Szczególnego wyróżnienia wymagają jednak dwie perełki ról drugoplanowych. Tadeusz Włudarski jako grabarz dorównał chyba kreacji stworzonej przed laty przez Tadeusza Fijewskiego. Jeszcze większe wrażenie zrobili na mnie Tomasz Tarszakiewicz i Wojciech Magnuski jako Rosencranz i Guldenstern. Niezmiernie błyskotliwie stworzyli syntezę postaci tajnych policjantów i lokai równocześ­nie. Pokazują dno upadku człowieka w kory­tarzach władzy, są żałośni, komiczni i tragicz­ni zarazem.

Pora przejść do konkluzji. Po premierze "Hamlet" zaledwie kilka razy gościł na scenie -"Studia". Zaczęła się przerwa wakacyjna. Tak więc warto, naprawdę warto wybrać się do Pałacu Kultury na tę sztukę już w nowym sezonie. Zobaczymy niezwykle precyzyjną i spójną wizję reżyserską, wspartą niebanalną oprawą plastyczną, doskonałym operowa­niem światłem i dźwiękiem. Zobaczymy rów­nież całą plejadę ciekawych młodych akto­rów, którzy mimo kilku "wpadek" (o niektó­rych powiedziałem wyżej) prezentują się bar­dzo obiecująco. "Hamlet" jest jedną z najcie­kawszych inscenizacji minionego sezonu każe wierzyć, że w następnym teatr Grzego­rzewskiego będzie coraz lepszy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji