Artykuły

Lidia Schneider już nie zagra

- Nie jestem w teatrze najważniejsza. Nawet, jak gram główną rolę. To wiem na pewno. Potrzebuję tego czasu, miejsca, sufitu, przestrzeni. Potrzebuję widzów - mówiła LIDIA SCHNEIDER w ostatnim wywiadzie. Aktorka zmarła 24 grudnia.

(ostatni wywiad - kwiecień 2011 roku)

Małgorzata Potoczak-Pełczyńska: Zawsze chciałaś być aktorką?

Lidia Schneider: Jaki ze mnie aktor? Przypadkowo, towarzysząc koleżance, znalazłam się na egzaminach do szkoły teatralnej. Siedziałam w bufecie, Waldi Dyła zrobił mi kawę i tak od słowa do słowa... ktoś wypełnił za mnie podanie, wepchnął za drzwi, gdzie trwały egzaminy na wydział lalkarski. Nawet świadectwa maturalnego nie miałam przy sobie.

Teatr oczarował czy rozczarował?

- Lalki wydały mi się bardzo moje. Bliżej mi było do teatru plastycznego, bo dramatyczny - teatr mówiony - mnie nudził. Tego słowa na scenie do dziś jest dla mnie za dużo. Dlatego, jako widz, każde pieniądze wydam na bilet do teatru Zbyszka Szumskiego. Za obraz i autorską wrażliwość, wyobraźnię, bardzo osobistą wypowiedź.

To dlaczego nie związałaś się ze sceną niezależną?

- Żałuję, że tak się nie stało. Na roku trzymaliśmy się razem: między innymi z Grondowym, Cinkowskim, Kępińskim, Dudzikiem. Zatrudnili nas razem w Teatrze Dramatycznym w Szczecinie. Grałam zastępstwa w Teatrze Współczesnym i dyrektor Augustynowicz namówiła mnie na Jelenią Górę. Jesteś młoda, powiedziała, musisz grać, nie możesz latami czekać na rolę.

Do "lalek" nie wróciłaś.

- Do trzydziestki myślałam, że jestem aktorką dramatyczną. Ale uświadomiłam sobie, że im bardziej jestem dramatyczna, tym jestem śmieszniejsza. Widzom potrzebne jest przymrużenie oka. Kiedyś nie chciałam grać komedii, teraz ją cenię. Zwłaszcza groteskę, na granicy formy, kiedy śmieszność przechodzi w łzę.

Za co lubisz teatr?

- Za widzów. Nie jestem w teatrze najważniejsza. Nawet, jak gram główną rolę. To wiem na pewno. Potrzebuję tego czasu, miejsca, sufitu, przestrzeni. Potrzebuję widzów. Dla mnie za każdym razem to cud, że w piątek czy sobotę wieczorem chcieli wyjść z domu do teatru. Podglądam ich w szatni, jak się rozbierają.

- Jest coś, za co nie polubiłaś swojego zawodu?

- W teatrze instytucjonalnym za tym, co gramy, o czym mówimy ze sceny, stoją czyjeś decyzje, także pieniądze. Nawet, jak wiem, że przez te drzwi nie da się już przejść, muszę grać. Za to nie lubię swojego zawodu. My aktorzy, umiemy błaznować, zacierać swoją niewiarygodność. I marzymy o tym, żeby się podobać. Nic więcej nie umiemy.

- Walczyłaś o osobistą wypowiedź w teatrze instytucjonalnym?

- Aktorzy i widzowie trwają, a wszystko pomiędzy nami jest zmienne. Dyrektorzy się zmieniają, pomysły na teatr. Aktor jest trybikiem... Delikatność ma prawo być. Jeśli można mówić, że o coś walczyłam, to właśnie o delikatność. Teatr jest takim miejscem, gdzie mogę ją chronić. Żeby ktoś mógł ją dostrzec, poczuć.

- Ale patrząc na ciebie na scenie, myślimy raczej: zdecydowana, silna nawet w bezradności.

- Delikatność to nie jestem ja w teatrze. Zdecydowanym gestem rozpycham scenę dla delikatności, wrażliwości, wyostrzenia na chwilę. Nie umiem tego inaczej nazwać. Nie potrafię siebie do końca zdefiniować.

- Przeszkadza ci to? Szukasz cały czas?

- Szukam. Nie jestem letnia, nie jest mi to obojętne. Jedno, co mogę otwarcie przyznać: wierzę w Boga. Liczyłem na to, że teatr wypełni całe moje życie. Będzie się działo na scenie, między próbami, według scenariusza, którego zakończenie znam. Nie wiem, czy to był lęk przed życiem, czy wiara w to, że wszystko można wyreżyserować.

- W scenariusz wkradł się błąd.

-Dowiedziałam się, że mam raka, kiedy byłam w ósmym miesiącu ciąży z trzecim dzieckiem. Cesarka, chemioterapia, operacja, znowu chemioterapia, radioterapia. Okazało się, że choroba jest mocno zaawansowana. I tak żyję już trzy lata.

- Nie przestałaś grać.

- Na początku chciałam uciec od teatru. Spanikowałam: "zaraz, zaraz, całe życie na próbach, ja jeszcze nie zdążyłam pożyć, muszę zająć się sobą, dziećmi, rodziną". Kiedy jednak rozejrzałam się na spokojnie, stwierdziłam, że nic mi tak dobrze na chorobę nie robi, jak czynne uprawianie zawodu. Dla kogoś z zewnątrz, moje odejście i ponowne wejście do teatru było niezuważalne. Dla mnie to było doswiadczenie przełomowe. Teraz inaczej patrzę na powierzone zadania sceniczne.

- Zagrałaś w Teatrze Rozmaitości w Warszawie, jeździsz na festiwale. To nie jest wkurzające, że takie możliwości otwierają się dopiero teraz?

- Ucieszyłam się, że zdążyłam zagrać na wymarzonej scenie. Dar z nieba. I zaufanie Natalii Korczakowskiej, u której w Jeleniej Górze zagrałam "Elektrę". To dzięki niej to wszystko się wydarzyło. Gram w Teatrze Rozmaitości. Z tym teatrem dotarłam nawet do Nowej Zelandii... rzeczywiście, od trzech lat jestem tak aktywna zawodowo, jak zawsze chciałam być.

- Jak godzisz rolę pacjenta oddziałów onkologicznych z kolejnymi premierami?

- Okazuje się, że to nie jest takie trudne. O chorobie nie myśli się nieustannie. Nawet nie każdego dnia. Tylko wtedy, jak ciało boli. Ciało... zawsze myślałam, że na scenie aktor potrzebuje ciała w dobrej kondycji. W "Solaris" Korczakowskiej w Teatrze Rozmaitości gram rasową Włoszkę, postac zaczerpniętą z Feliniego. Dostałam włosy do pasa, wielkie sztuczne piersi. Najwyraźniej można aktorowi odciąć kawałek ciała, a on dalej jest aktorem. Dalej może podobać się na scenie. Prywatnie, do dziś mam problem z zaakceptowaniem ciała, raka. To proces, który trwa.

- W walce z chorobą pomaga bunt, czy godzenie się z tym, co życie niesie?

- Przeszłam różne etapy: od oddania się w ręce lekarzy z krzykiem "zabierzcie to ode mnie". Dosyć szybko wpadłam w kolejny etap - poszukiwania niekonwencjonalnych metod leczenia. To nie jest etap zamknięty. Są ludzie - nie środki - którzy są w stanie pomóc. I ty potrzebujesz ich energii, ich metod, ich dobroci. Bez względu, czy znają cudowna metodę, czy mają tylko chęć pomocy. Dzwonią i nie dają ci się zapaść. Jestem otoczona takimi ludźmi: rodziną, przyjaciółmi, lekarzami, osobami, które ledwo znam. Ostatnio pani, która widziałam tylko raz w życiu, przysłała mi paczkę wypełnioną żelowymi misiami chroniącymi szklany słoiczek z maścią zrobioną z żywokostu. W białej skarpetce. Z napisem: "to ci Lidziu pomoże". Zadała sobie tyle trudu, jak jej nie uwierzyć?

- Wprowadziłaś dużo zmian do swojego życia?

- Nie jestem zbyt konsekwentna w trzymaniu się nowych zasad, choćby sposobu odżywiania. Ale wewnętrznie zmieniłam się radykalnie. Przez wiele lat, zmęczona wieczorem po próbie, powtarzałam sobie: stań na głowie, zatańcz. Ale ważniejsze były niepozmywane naczynia. Nie słuchałam swojego ciała, które dawalo znaki. Teraz staram się być lepsza dla siebie i łagodniejsza dla innych.

- Zgoda na błędy przychodzi łatwiej?

- Nie staram się przemilczeć prawdy. Szkoda życia na udawanie. Ale na pewno mniej oceniam innych.

- Nadrabiasz czas? Tańczysz?

- Nie tańczę, bo ciało boli. Nie da się tego czasu nadrobić. Wszystko jest po coś. Choroba cos zabrała, ale otworzyła przede mną zamknięte dotąd furtki. Przeżywam swoją przygodę z ludźmi, z wiarą. Ale to osobista przygoda.... Może tylko teraz tak mówię. Może za chwilę upadnę na kolana i będę miała pretensje do całego świata, że choruję, że boli.

- Co ci sprzyja w pokonywaniu raka?

- Czasem na scenie dopada wzruszenie, które nie powinno się pojawić. Przerabiam to na inne emocje, odpowiednie dla przedstawienia. Prywatnie, na momenty załamania mam sposoby. Modlę się. Wtedy pojawia się myśl: "nie jesteś czubkiem świata". Ego gdzieś umyka w bok, bóle ustępują. Dobra książka też pomaga. Aktualnie polecam "Dzienniki" Mrożka. No i dzieci. Mam małe dzieci, fajną rodzinę. I pracę, którą naprawdę lubię. Wczoraj dostałam maila z Teatru Rozmaitości. Chłopak, podpisany imieniem i nazwiskiem, przesyła dla mnie podziękowania. Graliśmy "Solaris" pod koniec marca na festiwalu w Katowicach. Pamiętałam tego widza. Wybrałam go z publiczności. Sposród 300 widzów wyciagnęłam rękę do chłopaka... bez ręki. Miał mi pomóc znieść ze sceny aktora. Daliśmy radę na trzy ręce. Zagraliśmy piękną scenę. Dostał oklaski. Przeżył swoja przygodę. I teraz pisze, że jeśli są na świecie aktorzy, którym tak zależy na widzach, to on będzie chodził do teatru.

- Sprawdziła się twoja idea delikatności na scenie.

- To nieważne, czy masz przychylne recenzje, czy dostaniesz nagrodę. Jeśli na widowni jest jeden człowiek, który przeżyje coś takiego, to wartość aboslutnie nie do zważenia.

- Wiedziałaś o sobie, że jesteś taka silna, że byle rak ciebie nie pokona?

- Nigdy nie myślałam o sobie: słaba. To prawda, moją największą trudnością jest teraz choroba. Z tym muszę się mierzyć. Nie z kolejnymi rolami. Ale gdyby nie rak, pewnie stałabym w miejscu narzekając na teatr, brak pieniędzy, role. Dowiedziałam się za to, że chyba nie ja jestem najważniejsza, że trochę za bardzo przyciskałam w życiu: za dużo wymagałam od siebie i innych, szukałam dziury w całym, chciałam lepiej, więcej. Niepotrzebnie. Teraz chciałabym zagrać rolę królowej, takiej archetypicznej, w symbolicznym tego słowa znaczeniu, panującej nad wszystkimi i wszystkim. Mogłabym znów odzyskać panowanie nad scenariuszem.

Lidia Schneider w "Papierowych kwiatach".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji