Artykuły

Jak pokazano na "Wyzwolenie"

"Wyzwolenie" Wyspiańskiego - wielka narodowa publicystyka w szacie poezji. Synteza pokoleń polskich. Obraz opętanych ojczyzną, jej elementarną przeszłością, jej romantyczna, literaturą na gruzach straconej wolności "Wyzwolenie" - walka z powracającym upiorem żałobnej literatury, pobudka do narodowego czynu. I wreszcie "Wyzwolenie" - zdrój najpiękniejszej polskiej poezji, strof chwytających wzruszeniem za serce.

Jak pokazać tę niezwykłą sztukę młodemu pokoleniu, któremu jest całkiem nieznana i starszemu pokoleniu, którego przedstawicielom przez całe życie dźwięczą w uszach wiersze Wyspiańskiego, zasłyszane ze sceny przed laty?

Dwie są wiodące do tego widowiska dzisiaj drogi: droga tradycji i droga nowoczesności. Ta pierwsza musi trzymać się inscenizacji lat ubiegłych, jak gdyby od stworzenia "Wyzwolenia" nie upłynęło pół wieku i nie przybyło motywów do obrazu pokoleń, pokazanego na scenie. Ta druga musi uderzyć w strunę aktualności, uwydatnić mocniej persyflaż, ironię tkwiącą w strofach Wyspiańskiego i uwypuklić to, co było w "Wyzwoleniu" proroczego.

WILAM HORZYCA, dużej klasy człowiek teatru, wybrał drogę tradycji. Dramat, który ujrzeliśmy, był wzorowany na dawnych spektaklach "Wyzwolenia".

Powiedzmy to od razu: piękno tradycyjne znalazło w całej pełni swój wyraz przede wszystkim w scenografii. DASZEWSKI potrafił na scenie wyczarować obraz, od którego dreszcz przebiegał po plecach widzów. Było trochę tak, jak gdyby ożyły postacie z obrazów Matejki i Grottgera, jak gdyby cała przeszłość narodowa ugrupowała się w przerażająco wyraziste obrazy - a to wszystko na tle surowego gotyku katedry, w której w miarę akcji zapalają się cicho kolorowe witraże.

Ale tradycyjne wystawienie "Wyzwolenia" wymaga przede wszystkim siły poezji, która musi być z każdego wypowiadanego ze sceny słowa. I tu właśnie spektakl zawiódł.

Ten wielki tkam postaci, którym Wyspiański włożył w usta najpiękniejsze strofy, z małymi wyjątkami nie uwydatniał tej poezji: ot recytowali swoje role, niektórzy modlitewnie i żałobnie, inni mistycznie i o oczyma wzniesionymi ku niebu, jeszcze inni tak jakoś zwyczajnie, się poezją dźwięczała w ich ustach nieprawdziwie. Wyjątek należałoby tu uczynić dla muzy EWY BONACKIEJ, która w swym usiłowaniu ratowania tonu persyflażowego jednocześnie dźwięcznie i pięknie mówiła strofy. Dla Harfiarki MAŁGORZATY LORENTOWICZ, która nadrabiała poezję jakimś wątłym i staroświeckim wdziękiem. Dla pary Karmazyn i Hołysz (KACZMARSKI i SALABURSKI), którzy umieli wygrać swój wiersz w takt poloneza, wreszcie dla Prymasa (KRASNOWIECKI) z którego słów bił w ludzi kornie schylonych jakiś "Wyspiański" rytm.

Ale postać naczelna? Konrad? Ten, którecgo obdarzył autor najcudniejszymi strofami, modlitwami, jakich nie zna poza nimi, literatura polska. Konrad, który ma być jednocześnie upostaciowieniem poezji mickiewiczowskiej i walką z jej tyraństwem?

Boy pisząc o krakowskim spektaklu "Wyzwolenia" w sezonie 1919/20 napisał: "Jedna rola w Wyzwoleniu nie znosi kompromisu: to Konrad". Prawda, jest to może najtrudniejsza rola w polskiej literaturze dramatycznej, do roli tej potrzebna jest namiętność, żar spalający wszystko na popiół, przechodzenie z jednego nastroju w drugi: z euforii do rozpaczy, z mistycznego zapatrzenia do trzeźwych filozoficznych rozmyślań.

Nie dobrze jest wspominać dawne kreacje, gdy osadza się nowe, ale trudno jest wypędzić z pamięci głos Osterwy czy Węgrzyna mówiącego w natchnieniu "Chcę, żeby w letni dzień, w upalny letni dzień..." lub modlącego się z żarem: "Jest tyle sił w narodzie jest tyle mnogo ludzi, niech że w nie duch twój wstąpi i śpiące niech pobudzi...".

Doskonałemu aktorowi TADEUSZOWI BIAŁOSZCZYŃSKIEMU, którego tylokrotnie podziwialiśmy w rozmaitych rolach, nie starczyło żaru wewnętrznego do roli Konrada. Poezja w jego ustach nie dźwięczała, refleksyjne odpowiedzi w scenie z Maskami nie przekonywały. Najlepiej udał mu się akt trzeci, który w ogóle wypadł w tym widowisku najbardziej przekonywająco, mimo, że do sceny z Eryniami można mieć też nieco zastrzeżeń.

W tym akcie pięknie wyróżnił się STRACHOCKI w roli GENIUSZA, który w postaci pozłacanego posągu robił większe może wrażenie niż w dawnych inscenizacjach sprzed lat, gdy Geniusz występował w postaci pomnika Mickiewicza, oraz JULIAN SKŁADANEK jako Stary Aktor.

Szkoda tylko, że całą sztukę urwano o półtora wiersza za wcześnie na słowach: "jako ten wasz czterdziesty czwarty", opuszczając wyrazy końcowe "w naród wołając: WĘZY RWIJ". W ten sposób zwyciężył akcent mityczny zamiast akcentu czynu, który jest przecież bliższy intencjom Wyspiańskiego.

A teraz na zakończenie zwykłe pytanie: czy warto iść na "Wyzwolenie" do Narodowego? Odpowiedz brzmi: jak najbardziej. Mimo błędów i słabości, jakie wkradły się do tego spektaklu, wychodząc z teatru unosi się pod powiekami wstrząsający obraz katedry, wypełnionej dziejami narodu, a w uszach niepowtarzalny wiersz Wyspiańskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji