Artykuły

Shitz ze spalonego teatru

Mało zabawny dramat rodzinny z piosenkami, który nie ma wiele wspólnego z twórczością Hanocha Levina - o spektaklu "Shitz" w reż. Artura Tyszkiewicza w Teatrze Ateneum w Warszawie pisze Karolina Matuszewska z Nowej Siły Krytycznej.

Duża kanapa, pilot, telewizor. Dokładnie tyle potrzeba współczesnej rodzinie, aby stworzyć atmosferę domowego życia. Trójka bohaterów z obojętnymi i znużonymi twarzami wpatruje się w migający ekran, z którego emitowane są na zmianę wiadomości ze świata polityki, gospodarki i z wojennego frontu. W obliczu odbiornika toczą się rozmowy o wydaniu córki za mąż i wzroście ceny mięsa. Obie sprawy są jednakowo ważne, choć raczej należałoby powiedzieć - nieważne. Zajmowanie się nimi wynika bowiem z rytuału codzienności, a nie z wewnętrznych, indywidualnych potrzeb. Pod pozorami trywialnej historii o matrymonialnych kłopotach kryje się bolesna diagnoza sytuacji rodzinnej. We współczesnym świecie nie ma miejsca na bliskie uczuciowe związki, a ludzie kierują się wyłącznie własnym interesem.

Na obrotowej scenie czwórka bohaterów próbuje osiągnąć swoje cele niezależnie od kosztów i ponoszonych ofiar. Każdy z nich ma swoją jasno określoną rolę do odegrania, która wynika ze społecznych stereotypów. Pephes (Wiktor Zborowski) jako mąż i ojciec ma za zadanie utrzymywać całą rodzinę i łożyć na jej zachcianki. Jego żona Cesia (Marzena Trybała) - niespełniona gospodyni domowa - dba o dostarczanie posiłków z godną podziwu regularnością, nie przestaje przy tym marzyć o lepszym życiu u boku bogatego amerykańskiego profesora. Celem obojga jest wydanie córki Szeprahci (Wiktoria Gorodeckaja) za mąż. Ta zaś, jako wchodząca w dorosłość kobieta, usilnie dąży do wypełnienia zadań narzuconych jej przez naturę i społeczność: musi stać się żoną i matką. Wokół jej postaci Artur Tyszkiewicz zbudował cały swój spektakl, czyniąc ją tym samym główną bohaterką.

Żądza posiadania kieruje również postępowaniem Czerhesa (Wojciech Brzeziński), nieokrzesanego i ordynarnego chama, który zgadza się założyć z dziewczyną nową rodzinę, ale wyłącznie za określoną cenę. Małżeństwo przypomina jarmarczną transakcję handlową, gdzie klient i sprzedawca targują się o kawałek mięsa. Wyrwanie się Szeprahci spod wpływów toksycznej rodziny wcale nie zmienia jej życia na lepsze. Członkowie rodziny Shitzów istnieją wyłącznie wobec kogoś innego, w relacji przynależności i podległości. Nikt nie potrafi się z niej wyrwać, zejść ze sceny - są na siebie nieustannie skazani.

Sztuka Hanocha Levina powstała dwa lata po wojnie Jom Kippur i ma silne zabarwienie polityczne. Artur Tyszkiewicz osłabia jednak ten wątek i główny akcent kładzie na oddaniu toksycznej atmosfery domu Shitzów. W jego spektaklu najważniejsze wydaje się wydobycie konfliktu pokoleń, w którym plany i projekty młodych kłócą się z oczekiwaniami starszych. Cała ta szarpanina odbywa się jednak po nic - córce nie udaje się zrealizować swoich marzeń, staje się podobna do swoich rodziców do tego stopnia, że w finale znów widzimy ją siedzącą obok nich na kanapie przed telewizorem. Jak gdyby nic się nie wydarzyło i nie zmieniło, a czas nieustannie przeciekał bohaterom przez palce.

Gorzkiemu wydźwiękowi tego tekstu Hanoch Levin przeciwstawił jego lekką formę gatunkową. Dialogi przeplatane songami oraz sam podtytuł - "Sztuka muzyczna" - narzucają patrzenie na "Shitza" jako na utwór quasi-musicalowy, wodewilowy. Oczywiście oba te gatunki zostają tutaj niejako sparodiowane, jednak umożliwiają wpuszczenie oddechu i lekkości w ten dramat. Nadają mu też rytmiczności oraz wzbogacają i tak już groteskowo, choć i poetycko, napisany tekst. Liryzm miesza się tutaj z obscenicznością, a komizm z poczuciem nadchodzącej klęski i śmierci. Stwarza to bardzo szerokie możliwości równoczesnego operowania słowem, dźwiękiem i obrazem. Wielka szkoda, że Tyszkiewicz tego nie dostrzegł. Jego spektakl składa się jakby z dwóch całkowicie odrębnych stylistycznie części, których sekwencje pojawiają się naprzemiennie. Melodramatyczne są wszystkie niemal sceny dialogowane, zagrane z psychologizmem godnym mieszczańskiego dramatu; songi opracowano w duchu numerów kabaretowych z przedwojennych kawiarni. Co zaskakujące, te drugie prezentują się znacznie lepiej. Poprzez lekkość, dystans, miejscami ironiczne zabarwienie, ale i delikatny liryzm, jaki pojawia się przy wyśpiewywaniu tekstu, te fragmenty brzmią bardzo autentycznie. Paradoksalnie, to, co nienaturalnie wyrażone, staje się o wiele prawdziwsze niż potoczna mowa.

Gdyby tym kluczem posłużyć się także przy realizacji dialogowanych scen spektaklu, efekt mógłby być o wiele bardziej zadowalający. Tymczasem otrzymaliśmy mało zabawny dramat rodzinny z piosenkami, który nie ma wiele wspólnego z twórczością Hanocha Levina. Ciekawe, że Tyszkiewicz nie wykorzystał swoich doświadczeń z bardzo dobrze przyjętej pracy nad "Sprzedawcami gumek" z ubiegłego roku. Wówczas znalazł sposób na umiejętne połączenie czarnego humoru i obsceniczności z liryczną nutą i głębokim, psychologicznym rozpoznaniem ludzkich pragnień. Dlaczego więc teraz się nie udało? Być może tym razem zawiedli współtwórcy? Albo aktorzy, nieprzyzwyczajeni do podobnego repertuaru? Tak czy owak, z pewnością nie dzięki takim przedstawieniom Levin zyska w Polsce zasłużone miejsce wśród współczesnych dramaturgów, o które z wielkim zaangażowaniem walczą dla niego ostatnio nasze teatry.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji