Artykuły

Prawie święty i grzeczny

Ma 33 lata i zagrał już Chopina, Ludwika XIV i papieża - rozmowa z warszawskim aktorem PIOTREM ADAMCZYKIEM.

Każda z tych postaci zabrała mu trochę szczęścia. Nie ma czasu potańczyć ani się zakochać i wydaje mu się, że zawsze musi mieć nienaganne maniery. Czy ten grzeczny chłopak umie się zbuntować? Z Piotrem Adamczykiem rozmawia Magda Jaros.

Zbliża się północ. Jedyna pora, kiedy można porozmawiać z Piotrem. Zresztą to czas, kiedy on jest na pełnych obrotach. Właśnie skończył przedstawienie w Narodowym. W klubie Cinnamon, niedaleko teatru, z entuzjazmem opowiada o roli Ludwika XIV, którym przed chwilą był na scenie. Po trzygodzinnym spektaklu umiera z głodu. Zamawia rukolę z pomidorami i sok grejpfrutowy. Opowiada mi, jak sam wysiał przywiezione z Włoch nasiona rukoli. Pięknie wyrosły. Na szczęście udaje mi się mu przerwać i włączyć magnetofon.

Magda Jaros: Cierpisz na bezsenność?

Piotr Adamczyk: Mimo zmęczenia zdarza się, że natłok myśli nie pozwala mi zasnąć. Ostatnie dni były intensywne. Pierwszy pokaz Karola. Historii człowieka, który został papieżem w Rzymie. A zaraz potem premiera Władzy Nicka Deara w Teatrze Narodowym. Po tych wydarzeniach potrzebuję czasu, by zeszły ze mnie emocje.

Co robisz, żeby się wyciszyć?

- Do tej pory chodziłem na piwo. Ale na dłuższą metę to nie ma sensu. Zdarza się, że kiedy jestem bardzo zmęczony, już po jednym kuflu mam następnego dnia kaca. Minęły czasy, kiedy szedłem się wyszaleć. Chętnie bym gdzieś potańczył, ale pracując tak intensywnie, nie mogę sobie pozwolić na balowanie do rana.

Co Cię tak zmieniło?

- To, że teraz muszę być przede wszystkim skupiony na pracy. We Włoszech film Karol odniósł sukces. Ale nie mogłem spijać śmietanki i cieszyć się, że piękne kobiety uśmiechają się do mnie na ulicy. Wróciłem do Warszawy, by zaraz oddać serce Ludwikowi XIV, którego gram we Władzy. Wcześniej rzetelnie próbowałem, słuchałem uwag reżysera Jana Englerta, zapamiętywałem sytuacje, tekst. Ale zdarzało się, że myślami byłem daleko. Czekałam, jak zostanie odebrany film, któremu poświęciłem rok życia.

Stres minął?

- Jeszcze nie. Cały czas czuję napięcie. W teatrze zagrałem dopiero kilka przedstawień Władzy, więc to jeszcze nie jest etap, kiedy mam na scenie swobodę. Nadal boję się pomylić. Dziś miałem wpadkę. Nie zdążyłem się przebrać, zapinałem przed widownią spodnie. Ale to nieważne. Ulżyło mi, kiedy Karola. Historię człowieka, który został papieżem entuzjastycznie przyjęto we Włoszech. Miał też rekordową oglądalność: 13 milionów widzów. Teraz jednak znów zjadają mnie nerwy przed polską premierą. Trzeba pamiętać, że ten film nie został zrobiony tylko dla nas, choć z ogromnym ukłonem reżysera Giacomo Battiato w stronę kraju, z którego pochodził papież. Jest taka scena, kiedy Karol Wojtyła, profesor, wita nowego studenta i pyta: "Jak ma pan na nazwisko?" "Mickiewicz", słyszy w odpowiedzi. "To dobre nazwisko, zobowiązujące". Nigdzie na świecie ten żart nie będzie rozumiany.

Jak wyglądała premiera w Rzymie?

- Na początku miała się odbyć w auli Piusa VI, w obecności Ojca Świętego. Ale potem, ze względu na żałobę, oficjalną premierę odwołano. Pierwszy raz zobaczyłem film podczas pokazu dla prasy w auli Uniwersytetu Laterańskiego. Dziennikarze po projekcji urządzili nam owację na stojąco. W równoległych salach Karola oglądali studenci i tam emocje były jeszcze gorętsze.

Czy Jan Paweł II widział fragmenty filmu?

- Nie wiem, ale myślę, że dla Ojca Świętego nasz film nie byłby wielkim wydarzeniem. Papież był bardzo skromnym człowiekiem i krępowało go, że taki film powstaje. Widziałem jego rozbawienie, kiedy przedstawiono mnie jako tego, który ma zagrać Karola Wojtyłę. Wiem, że film widzieli współpracownicy Ojca Świętego, bliskie mu osoby. Spodobał im się.

Mogę mieć tylko nadzieję, że spodobałby się także jemu. TS: Jak przygotowywałeś się do roli?

- A jak przygotować się, żeby zagrać duchowość, charyzmę, świętość? Można co najwyżej zawierzyć intuicji. Pamiętam scenę w Nowej Hucie. Karol Wojtyła, biskup krakowski, przyjeżdża poświęcić teren, na którym ma stanąć kościół. Wygłasza żarliwą mowę do wiernych. I kiedy ja jako biskup przemawiałem w uniesieniu do statystów, nagle usłyszałem w swoim głosie papieski ton. Przez moment się nim upoiłem: Potrafię mówić jak papież! Tej nocy nie mogłem spać. Wyrzucałem sobie, że zagrałem inaczej, niż założyłem. Że nie będę naśladował gestów, sposobu mówienia, zachowania Ojca Świętego. Następnego dnia przekonałem reżysera, że musimy scenę powtórzyć. Moja przemowa znów była gorąca, ale nikogo już nie naśladowałem. Ulżyło mi. I utwierdziło w przekonaniu, że nie powinienem tykać tego, co święte.

Zawsze jesteś taki odpowiedzialny?

- W codziennym życiu różnie bywa. Nie znoszę na przykład pakować się i planować podróży. Wyjeżdżam, samolot mam za półtorej godziny i dopiero wtedy wrzucam coś do walizki, potem kilka razy wracam po paszport, sprawdzam, czy zamknąłem drzwi. Na miejscu okazuje się, jak wielu rzeczy zapomniałem. I muszę kupować ładowarkę do telefonu. Mam ich już kilka. Niesolidny, niezorganizowany jestem tylko, kiedy chodzi o mnie. Wszyscy inni mogą na mnie polegać.

Masz opinię człowieka z manierami. Jak się z nimi żyje?

- Ciężko. Nawet przed chwilą dostałem z ich powodu po głowie. Odprowadzałem koleżankę z teatru do samochodu. Szukała kluczyków, więc przytrzymałem torbę, żeby nie musiała niewygodnie opierać jej na kolanie. Powiedziała: Nie lubię, kiedy zachowujesz się w ten sposób. Kobiety złoszczą się, gdy się nimi przesadnie opiekuję. Myślę, że często swoim zachowaniem je odstraszam.

Byłeś uczony kindersztuby?

- Pamiętam domowe lekcje, jak powinienem trzymać widelec. I żeby nie przerywać, gdy starszy mówi. Ale tego uczono chyba wszystkich. Może tylko ja uważniej słuchałem. Pamiętam, że kiedy byłem chłopcem, jakieś panie zachwycały się: Powiedz mamusi, że cię dobrze wychowała. Ostatnio znowu to usłyszałem i trochę się przestraszyłem. Trzydziestka na karku, a ja mam przekazywać mamie, jaki jestem ułożony?! To przywiązanie do form bardzo mi w życiu przeszkadza. Tak było z moją pierwszą dużą rolą w Teatrze Współczesnym. Gram Artura w Tangu Sławomira Mrożka. Mam rozstawiać po kątach wielkich aktorów: Danutę Szaflarską, Martę Lipińską, Zbigniewa Zapasiewicza, Wiesława Michnikowskiego. Nie potrafię! Jak to, wziąć za frak pana Michnikowskiego i nim potrząsać albo wrzeszczeć na panią Szaflarską? Ona próbowała mnie nawet sprowokować, ale z mojego gardła i tak wydobywał się tylko cienki zdławiony głos.

Osoby grzeczne wzbudzają sympatię, ale łatwiej im wejść na głowę. Masz poczucie, że ludzie za bardzo ingerują w Twoje życie?

- Zdarza się, że ktoś chce mnie uszczęśliwić na siłę, a tego nie znoszę. "On taki grzeczny, miły, to mu załatwię sesję zdjęciową albo wywiad" - myślą. Próbuję grzecznie odmówić. Ale jest typ ludzi, do których łagodne argumenty nie przemawiają. Wtedy urywam kontakt. Dostaję potem SMS-y: Był pan taki uroczy, a teraz milczy. Próbuję się nie przejmować, gdy ucinam niewygodne znajomości, ale to trudne, bo mam potrzebę bycia fair w stosunku do wszystkich.

Cechą Twojego zawodu jest egocentryzm. Nie masz wrażenia, że bywasz za bardzo skupiony na sobie?

- Lubię spotykać się z ludźmi, którzy nie są aktorami. Bo nagle okazuje się, że bywają inne tematy niż "ja". Ale nawet w takim towarzystwie aktor jest atrakcją i nagle zwykła rozmowa zamienia się w konferencję prasową. Słyszę pytania: Jak się panu grało? Znowu mam perspektywę "ja". Oczywiście zdaję sobie sprawę, że skoro egocentryzm śmieszy mnie u kolegów aktorów, ja też bywam śmieszny. No cóż, taki zawód!

Umiesz słuchać?

- Ludzi wypada słuchać, więc zazwyczaj to robię, ale czasem tylko udaję. Nauczyłem się tego w podstawówce. Siedziałem w pierwszej ławce, patrzyłem ze zrozumieniem w oczy nauczycielki, a myślami byłem daleko. Oczywiście zawsze jestem usatysfakcjonowany, kiedy udaje mi się usłyszeć coś ważnego.

Komu dajesz najwięcej z siebie?

Ostatnio podchodzę do życia wyłącznie zawodowo, więc chyba najwięcej daję widzom.

Bywasz samotny?

- Znasz historię pani Anders, żony generała? Jeździ po świecie, przecina wstęgi, przemawia, ściska dłonie. Przez chwilę jest w centrum uwagi. A potem odwożą ją do hotelu i zostaje sama. Ze mną jest podobnie.

A co w byciu singlem jest fajnego?

- Jest się na skrzyżowaniu, od którego odchodzi mnóstwo dróżek. Tylko że jak się już jakąś wybierze, to czasem nie ma powrotu na główne skrzyżowanie. Świadomość, że jeszcze mogę skręcić, dokąd chcę, bardzo mi się podoba. Wierzę, że kiedyś spotkam kobietę, o której pomyślę, że za nią mógłbym pójść na katorgę. Chyba za dużo naczytałem się Dostojewskiego...

Dziś nie trzeba chodzić z miłości na katorgę!

- Ale ja chciałbym czuć, że mogę to zrobić.

Jesteś kochliwy?

- Nie wiem. Wiele kobiet mi się podoba. Zaryzykuję stwierdzenie, że im jestem starszy, tym więcej. Wszystkie moje dziewczyny były zazdrosne o sposób, w jaki rozmawiam z kobietami. Twierdziły, że nawet jak zamawiam wodę bez gazu u kelnerki, to ją podrywam. A ja już mam taki styl bycia, że lubię zaglądać w oczy. Niestety moje spojrzenie bywa źle interpretowane, więc z mojego zachowania wynikało sporo nieporozumień.

Łatwiej jest głęboko patrzeć w oczy, niż stworzyć związek. Boisz się stałości?

- Wasi rozmówcy to mają fajnie! Kładą się na publicznej kozetce i analizują życie. Mam zrozumieć swój problem, opowiedzieć teraz o nim wszystkim czytelnikom?! (śmiech) Nie! Jak zapamiętujesz kobiety?

- Zwracam uwagę na te, które są piękne. Ale jeśli za urodą nic nie idzie, to moja fascynacja szybko znika. Jeśli jednak najpiękniejsza dziewczyna mówi "włanczać", czuję nieodwracalne rozczarowanie. Bo piękno u kobiety to dla mnie wdzięk, inteligencja i poczucie humoru, które widzę w jej oczach.

Zrobiłeś coś głupiego z miłości?

- Pewnie, że tak! Potrafię zachowywać się jak ostatni idiota, gdy jestem zakochany. Ale to przecież normalne, prawda?

Jesteś taki serio. Jak można Cię rozbawić?

- Mam niestety niewyszukane poczucie humoru. Lubię Flipa i Flapa, bo się kopią po kostkach i rzucają tortami. Taki prymitywny śmiech działa na mnie oczyszczające. Kiedyś byłem ze znajomymi w Bydgoszczy, poszliśmy do pubu, który rozłożono pod namiotem. Podszedł do mnie chłopak, bardzo zaszczycony, że spotkał ulubionego aktora. Pogadaliśmy. Było miło. Na pożegnanie podał mi rękę, potem odwrócił się i z impetem zderzył się z masztem. To było tak komiczne, że nie mogłem się powstrzymać. Ryczałem ze śmiechu, on także. Mam nadzieję, że nie będzie na mnie zły, że o tym mówię.

Jesteś szczęśliwy?

- Lubię chwile, kiedy sobie to uświadamiam. Do tej pory najczęściej zdarzało mi się to, kiedy byłem sam w pięknych miejscach. Na przykład w morzu. Wypływam daleko. Ciepło, świeci słońce. Myślę: jestem młody, zdrowy, mogę płynąć w nieskończoność. To jest szczęście. Albo w górach. Idę, czwarta rano, patrzę na wschód słońca, podziwiam widoki. I znowu rozpiera mnie radość: Jak dobrze, że tu jestem. Ale ostatnio największą satysfakcję daje mi zawód i akceptacja ludzi. Mam jednak świadomość, że to, co w życiu najważniejsze, nie ma wiele wspólnego z sukcesami zawodowymi, raczej z codziennością...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji