Artykuły

Z atomów pamięci

"Jak być kochaną" Agnieszki Jakimiak w reż. Weroniki Szczawińskiej w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie. Recenzja Jacka Sieradzkiego, członka Komisji Artystycznej XVIII Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Włożyli (ściślej: włożyły; ekipa dramaturgiczno-reżysersko-scenograficzna jest czysto damska) stare opowiadanie Kazimierza Brandysa do kuchennego moździerza i z pomocą tłuczka utłukły na proszek. Na pojedyncze słowa, ba, nawet sylaby, głoski, melodyjki. I z tych cząstek elementarnych, z atomów pamięci zaczęły układać nowe struktury. Słowne, ale i sceniczne. Aktorzy dostali do wykonania swego rodzaju partytury dźwiękowo rytmiczno ruchowe. Z poszczególnych sylab składali słowa, te zaś, powtarzane, odbijane, obrabiane, układały się w wyrazy, ciągi wyrazów, zdania. Asemantyczne z początku "ćwiczenia" nabierały sensu, blasku, odbijało się w nich jakieś wspomnienie, jakaś uporczywa fraza, piosenka, obraz, wy-darzenie, emocja, namiętność - i gasło po chwili.

Opowiadanie "Jak być kochaną" powstało w roku 1960. Bohaterka leciała do Paryża. Lot, emocje podróżne, oderwanie od ziemi, wszystko to wywoływało w niej - w chwilach niewypełnionych dialogami ze stewardessą czy francuskim współpasażerem - nieskoordynowane kłęby myśli: o czasach okupacji, kiedy ratowała i ukrywała przez długie miesiące mężczyznę poszukiwanego w związku z zabójstwem Volksdeutscha, o jej niespełnionej do niego miłości, o namiastkowości następnych związków, o karierze odtwórczyni lubianej postaci w powieści radiowej nadawanej przez prowincjonalną rozgłośnię. Opowiadanie było w swoim czasie dość głośne: parę lat później Wojciech J. Has nakręcił film pod tym samym tytułem.

Agnieszka Jakimiak przygotowując teatralną partyturę, wrzuciła do moździerza nie tylko motywy opowiadania, ale i powidoki filmu. Z oderwanych słówek rekonstruują się zarówno obrazy czasów minionych: okupacyjnej kawiarni, człowieka za szafą, powojennych procesów, jak i słowa pamiętnej piosenki o staruszku portierze, który z uśmiechem dawał klucz do pokoju numer osiem w hotelu Pod Różami. Piosenki z innego filmu z tamtego okresu, ale i tak stanowiącej najżywszy zapewne zapis w pamięci widzów spektaklu - bo nie bohaterki przecież. Zapis uruchamiający określone skojarzenia. Czy skutecznie - o tym za chwilę. W sztuce Agnieszki Jakimiak i spektaklu Weroniki Szczawińskiej nie ma, rzecz jasna, dosłownego samolotu do Paryża. Jest czyste laboratorium: rozrzucona na podestach między widzami czwórka aktorów "wgaduje" w bohaterkę jej cząstki wspomnień; nie tyle może atakuje ją, ile nęka, męczy, czasem agresywnie, a czasem przymilnie; nie wiedzieć, co lepsze. Bohaterka zresztą nie broni się mocno: bycie wśród onegdajszych fraz, słówek i widoków zda się jej stanem naturalnym. Czasem, owszem, uwiera, ale i daje się też całkiem wygodnie wymościć.

Sceniczna operacja przeprowadzona jest znakomicie: z rzadką precyzją formalną i z wielką dyscypliną. Skupienia i krystalicznie przejrzystej konstrukcji mogą pozazdrościć spektaklowi Bałtyckiego Teatru Dramatycznego większe i słynniejsze sceny. Naszej Komisji Artystycznej Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej pozycja ta nastręczy pewnych kłopotów regulaminowych. Konkurs, wiadomo, obejmuje teksty dramatyczne i adaptacje prozy powstałej w ostatnich dwudziestu latach: opowiadanie Brandysa rzecz jasna tym rygorom nie odpowiada. Ale czy mamy do czynienia z adaptacją? Sztuka Agnieszki Jakimiak nie odwzorowuje przecież Brandysowej fabuły, nie powtarza naszkicowanych tam postaci ani sytuacji. Bierze rudymenty zdarzeń i wkłada je we własną, nader oryginalną i konsekwentną strukturę gdzie - na równi z melodią filmowej piosenki Sławy Przybylskiej - służą badaniu mechanizmu wspominania. Aliści opowiadanie Brandysa, inaczej skonstruowane i pomyślane, tak naprawdę też dokładnie takiemu samemu celowi służyło. I ono było w swej strukturze nieciągłe, obsesyjne, i w nim chodziło o zademonstrowanie błogosławieństwa i przekleństwa niewoli pamięci. W tym sensie tekst dramatyczny Agnieszki Jakimiak od strony fabuły jest dziełem bez wątpienia autonomicznym, tylko "inspirowanym" opowiadaniem Brandysa, natomiast od strony sensów jest ze starą prozą niespodziewanie blisko spokrewniony. Będziemy mieli ciężki orzech do zgryzienia na końcowych posiedzeniach Komisji.

Koszalińskie przedstawienie budzi pewien niepokój o komunikatywność. Weronika Szczawińska dosyć surowo obchodzi się z widzem, nie ułatwiając mu percepcji, zmuszając do "kupowania" etiud właściwie abstrakcyjnych. Choćby takie "ri-fi-fi". "Śmieszne, jak przylepiła się do mnie ta płyta. - mówi bohaterka Brandysa. - Puścili akurat tę płytę, kiedy się z nim żegnałam. W cocktail barze na lotnisku w Brukseli". W spektaklu nie ma tego objaśnie-nia z opowiadania. Są tylko te trzy nic nie znaczące sylaby, obrabiane na wszystkie tony i artykulacje przez aktorów. Widz ma się domyślić, że to taka melodyjka obsesyjka? Ryzykowne. To oczywiście drobiazg, aliści podobnie dzieje się z zasadniczymi składowymi dawnych obrazów. Okupacyjna kawiarnia "Artystyczna" z aktorkami w roli kelnerek, policzkowanie Volksdeutscha, przewożenie ukrywającego się dorożką z zasłoniętymi firankami... W czasach Brandysa, kilkanaście lat po wojnie obrazy te odwoływały się do powszechnego doświadczenia, dzisiejsze starsze pokolenia też mają je pod powiekami - z lektur i z filmów takich, jak dzieło Hasa. Ale pokolenie trzydziestolatki Szczawińskiej? Czy dla jej rówieśników problem "pragnienia zamieszkania we wspólnym micie heroicznej przeszłości", stawiany przez reżyserkę w eksplikacji programowej jako kluczowy, a egzemplifikowany powidokami zdarzeń sprzed siedemdziesięciu lat - będzie żywy? Zrozumiały? Czytelny w formalno-abstrakcyjnej narracji scenicznej?

Szukałem odpowiedzi na to pytanie, patrząc po twarzach widzów szeregowego przedstawienia w koszalińskim teatrze. Na większości malowało się zaciekawienie. Na niektórych, owszem, dezorientacja. A jednak skupienie, napięcie sceniczne nie malało ani przez chwilę tego godzinnego seansu. Wielka w tym zasługa piątki aktorów: Agnieszki Padzikowskiej grającej bohaterkę tudzież krążących wokół niej Nataszy Aleksandrowitch, Artura Paczesnego, Jacka Zdrojewskiego i Piotra Wawera, ani na chwilę nie "odpuszczających" skupionych na swoich działaniach, idealnie zgranych. Można powiedzieć, że w tym zdarzeniu scenicznym sama forma była mocnym, skumulowanym przekazem: widzowie dostawali pigułę energii zogniskowanej na działaniach niekoniecznie czytelnych w kategoriach linearnej fabularności, ale odwołujących się do skojarzeń każdemu jakoś dostępnych. Wygląda na to, że odwołujących się skutecznie, sądząc po rzęsistości oklasków na zakończenie przedstawienia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji