Artykuły

Jazgot

CZASEM w teatrze uderza mnie jakieś zdanie, dla sztuki nieważne, nieistotne dla akcji. Dla mnie ważne. Bo nagle, poza sztuką, poza przedstawieniem, wyrywa mnie z teatralnej sali w osobiste, intymne rejony. W "Macieju Korbowie" Witkacego jedna z bohaterek mówi: "Kocham w tobie to, czego nie rozumiem". Mówi to i gna dalej wraz z akcją. A ja zostaję. Sam z tym zdaniem, w urzeczeniu i żalu. Bo tak przecież jest, bo kocha się niepojęte. Nawet wówczas, kiedy kocha się samego siebie. Cóż bardziej w drugim człowieku fascynować może, niż jego Tajemnica. Ktoś cały goły, ktoś na tacy, nadaje się jedynie do połknięcia, niemal niezauważalnego. Przyciąga, co nie pojęte. Acz równocześnie błogosławieni, którzy przystali na agnostycyzm. Szczęśliwa bohaterka "Macieja Korbowy" w pełni akceptuje, że kocha to, czego nie rozumie". I starcza jej to, i nie przeczuwa nawet trudu niekończącej się wędrówki ku niespełnialnemu - ku pełnemu pojęciu, totalnemu zrozumieniu drugiego człowieka.

Lecz któż by to zarazem pragnął sam być zrozumiany do końca, któż by chciał stanąć nagi na placu Defilad przed defilującą defiladą... Z wszystkimi swoimi meandrami na wierzchu. Kryjemy się więc w jazgocie, otaczamy pianą słów, gestów. Jazgot, jarmark... Szum i gwar bylejaki, wrzaskliwy, kojarzyć się zwykł z jarmarkiem, targowiskiem. Mnie jakże często powraca on na myśl w teatrze. W przerwie podczas galowej premiery, gdy błyskają uśmiechy i dekolty, gdy wielcy wielce mądre robią miny, zaś pomniejsi podrygują rytmicznie w punkowych podskokach. A wszyscy razem ślizgają się po tym lodowisku i obmacują po naskórkach tematów, myśli, związków. A potem nobliwie wracają na widownię i gęby przywdziewają skupione, rozumiejące. Nawet, nie nawet: zwłaszcza wtedy, kiedy nic z tego, co się dzieje na scenie, nie sposób zrozumieć. Kiedy jazgot form i bełkot słów szczelnie pokrywa wewnętrzną pustkę.

- O czym będzie to twoje przedstawienie? - pytam raz reżysera, który się właśnie szykował do premiery.

- Nie wiem, nie czytałem jeszcze twojej recenzji.

To mi się podoba! Taki to pewnie nie zajazgocze. Można mieć nadzieję, że w bełkocie nie utopi sensów. Złośliwiec wie, co chce powiedzieć, aliści nie chce opowiadać wcześniej, bo wie także, że niczego - również w teatrze - nie da się powiedzieć do końca, jednoznacznie. I chwała Bogu! Niechaj gdzieś między słowem a gestem, kędyś niechaj pomiędzy aktorem a widzem pozostanie Tajemnica. Jak zawsze pomiędzy dwojgiem. I to jest właśnie w teatrze jedną z największych jego wspaniałości, że jest to miejsce, w którym nie musimy się wszyscy z sobą zgadzać. W którym każdy może pozostać przy swoim, przy własnej racji i każdy będzie mieć rację. W teatrze i pomiędzy dwojgiem nic nie jest jednoznaczne. Albo inaczej - to wartość posiada najwyższą, co skrzy się wielobarwnie, co pięter przydaje i w rozpaczy i w szczęściu.

Są, którzy teatr odczuwają, biorą go jaki jest, i tyle. Jak życie. Są lecz też, którzy teatr racjonalizują, poddają analizie. Jak życie. Śledzą meandry logiki zjawiska, które z natury swej toczy się też równocześnie ponad sferą logiki - jak życie i jak teatr. Cóż by nam zostało z "Hamleta", który by do końca wyłożył karty? I cóż by nam z takiej pozostało miłości?...

"W Weronie" Norwid opowiada, jak to gwiazda spada i łzą przecieka groby. A potem robi w zakończeniu wielką przewrotną woltę:

"A ludzie mówią, i mówią uczenie,

Że to nie łzy są, ale że kamienie,

I - że nikt na nie nie czeka!"

A gdyby tak Romeo i Julia nie zginęli? Gdyby pożyli, dożyli, przeżyli... To co by to, panie Cyprianie, wówczas było - gwiazdy czy kamienie? Bywa, że gwiazdy boleśniej kamienują niż kamień. Kamień to gwiazda wygasła.

Jazgot bywa, jazgocze i w ciszy. Jak również bywa, że cisza prowadzi w rejony, w których słowa niemieją. A już z pewnością nie są one w drodze ku porozumieniu, prymarne. Słowem można nazwać stół, łóżko, nawet łąkę i las. Trudniej już nazwać słowem zachód słońca. Czym jednak nazwać miłość, nienawiść, gniew? Zostaje bezradny gest. Gestem może? Wieloznacznym. Wielo-znacznym... Bo ileż każde z tych pojęć znaczy... I to dla każdego, z osobna.

Wspominając Ireneusza Iredyńskiego, kiedy ten był już ostatecznie odszedł, Stefan Treugutt pisał: "Z Iredyńskim przeprowadziłem może i najbardziej, powiedzmy, liryczną rozmowę, już nie rozmowę, była to wspólnota jakaś, zachwyt rozumienia razem". Właśnie! Pomarły nawet słowa, bowiem zrodziła się wspólnota i ponadsłowne razem. Ciche wzajem rozumienie.

Zastanawia się Treugutt nad Tajemnicą tej zwikłanej osobowości, nad Iredyńskim, który umiał swe życie rozpiąć, w rzeczy samej i dosłownie, pomiędzy sacrum i profanum. I trafia Treugutt w "Żegnaj, Judaszu" na zdanie, które go zatrzymuje. Pisze więc - a myśli o Iredyńskim - iż bohater "wyrzeka na wyjątkowego pecha: "zawsze mnie biorą za kogoś innego". Może to pech, może dramat kogoś o wielu twarzach, albo po prostu zdolność bytowania w wielorakim żywiole, kreacyjna jakaś lekkość wobec granic własnej osobowości".

Nie dojdziemy - pech to czy szczęście. Ci, którym owa "kreacyjna lekkość" nie dana, za szczęście ją wezmą bez wątpienia. Bowiem im nie dana właśnie i zawsze dla nich pozostanie w sferze doznań niespełnialnych. Ci wszakże, którym ona wszczepiona, nie jestem, pewien czy ją za szczęście przyjmują. Zapewne łatwiej na wydeptanej ścieżce niż na bezbrzeżnej, choćby i kwietnej i pełnej odurzających zapachów łące. Łatwiej pewnie i na pewno prościej.

Ciemno na tej łące - jak słyszałem - bywa. Mroczno, że szlaków nie dojrzeć. Choć bywa - słyszałem - iż coś się nad tą łąką rozwiera i pojawia się nagle spadająca jasność. Jasność, która spada i uderza - do bólu.

No dobrze, uzgodnione: słowa nie są prymarne. W życiu i w teatrze, co w końcu na dobrą sprawę znaczy to samo pod warunkiem, że nie jest to życie z kretesem banalne. Choć przeto nie prymarne, czasem - bywa również i słowa się przydają. Także w teatrze, mimo że poniektórzy kreatorzy są zgoła odmiennego zdania, to w tym miejscu wrócić do Witkacego i klasycznego już sporu jajogłowych teatru: jak Witkacego grać? Czy na dziwność jego tekstu nakładać dziwność form teatralnych, czy też wręcz odwrotnie? Zapewne, mniemam, odwrotnie - czyli prościutko, zwyczajnie - bo na cóż to, tautologicznie w końcu, mnożące bełkot bełkotem, szaleństwo odkształconych form, skoro słowa i tak wystarczająco skutecznie zaciemniają świat. Dostatecznie zwikłany, komplikują własną wieloznacznością.

Gesty mimo wszystko na ogół są prostsze. Narodowe zwłaszcza, Matejkowskie, gesty - klucze. Piotr Skarga z wzniesionymi ponad głową rękoma; gest wieszczy Wernyhory, przygarbiona w krześle sylwetka Stańczyka, za którego plecami jazgocze bal; Rejtan tuż tuż ocierający się o kabotynizm, gdyby koszulę rozchełstał bardziej choćby o milimetr. Może nawet nie tyle prostsze te gesty (szkoda, że już nie mówi się gęsta - jakaś melancholija w tym "a",... gęsta), ile bardziej, jednoznaczniej dobitne. Raz jeszcze Witkacy - w końcu rozmawiamy wyłącznie o teatrze - więc Witkacy i jeszcze raz jego Maciej Korbowa. Ryczą obaj: "Polacy, żadnych marzeń!" Gadaj zdrów. To nie z nami te racjonalizmy. Ten tylko kłopot, że nie rozstrzygnąć, ile w tym z autentyzmu marzeń pozostało, ile zaś tylko stereotypu już, kalki po niegdysiejszych marzeniach, które zleksykalizowały się, zmumifikowany w narodowych gestach i słowach - kluczach. Są sprawy, którym słowo-klucz ledwie wytrychem.

A tęsknota trwa. Właśnie na jarmarku doskwiera szczególnie dotkliwiej. Podczas premierowej przerwy, na przykład - w zewnętrzności gestów i opinii wytwornej socjety; na scenie - w galopie ponad wykrotami bezmyśli. Trwa tęsknota za ciszą, w której słowo uderza niczym wystygła gwiazda i głasnąć potrafi pieszczotą jaskółki.

Jedną z najbardziej wstrząsających scen filmowych pozostanie mi już pewnie finał "Dolce vita" Felliniego. Nie wiem, czy tak jest; w każdym razie tak to pamiętam, zatem tak właśnie to jest, dla mnie. Pusto na plaży po szaleństwie nocy. Powraca nie chciany ład dnia. Umknęli komparsi. Pozostał tylko Mastroianni i skądś pojawiła się mała dziewczynka. Szum morza. Mężczyzna i dziecko wołają do siebie. Chcą, z pewnością pragną coś sobie powiedzieć. Ryk morza głuszy słowa. Mężczyzna i dziecko bezgłośnie rozwierają wargi. Niczym na dwóch przeciwległych brzegach. Nie ogolony Mastroianni klęczy na piasku i woła bez słów. Jak gdyby się modlił o porozumienie.

I drugi finał - "Powiększenie" Antonioniego. Na korcie błazny o pobielonych twarzach grają w tenisa... bez piłki. Nie, to nie jest finał. Sam tę scenę widziałem nie zliczyć ile już razy.

Jazgot. Pomiędzy nami, miła, hucząca rzeka. Czasem udaje się przerzucić most - kruchy, chybotliwy. Korzystajmy więc, miła, gnajmy ku sobie! Szybko, bo...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji