Artykuły

Po drodze do jubileuszu

- To Eugeniusz Korin i mój przyjaciel Michał Żebrowski, dyrektorzy Teatru 6. Piętro, zaproponowali, że wyprawią mi moje 50-lecie. Poprosili tylko, żebym wybrał tekst. Taki luksus aktorowi zdarza się bardzo rzadko. Raz, może dwa razy w życiu. W moim życiu zdarzył się dwa razy, bo na sześćdziesiąte urodziny też mogłem sobie wybrać tekst. Zagrałem Króla Leara w Teatrze na Woli - przed premierą "Po drodze do Madison" mówi DANIEL OLBRYCHSKI.

50-lecie pracy artystycznej uczci premierą "Po drodze do Madison" w Teatrze 6. Piętro. O przygotowaniach do tego spektaklu Daniel Olbrychski [na zdjęciu z Dorota Segdą podczas próby] opowiadał w cyklu "Film, muzyka, teatr w Gazeta Café" w naszej redakcyjnej klubokawiarni. Oto fragmenty rozmowy.

Rozmowa z Danielem Olbrychskim

Remigiusz Grzela: Pana jubileusz przypada 13 grudnia. Nieciekawa data.

Daniel Olbrychski: Mój debiut odbył się 13 grudnia 1961 roku w studiu Andrzeja Konica, na żywo, w Telewizji Polskiej. Od tego momentu, jeszcze jako licealista, do dnia dzisiejszego zarabiam na życie wykonywaniem pięknych tekstów poetyckich, dramatycznych i filmowych. Tę datę uznałem więc za początek, a nie datę premiery pierwszego filmu. Zaś debiut teatralny miałem jeszcze później. A magisterium zrobiłem najpóźniej, bo dopiero rok temu. Zmobilizował mnie Andrzej Strzelecki, rektor Akademii Teatralnej, obiecując, że dzięki temu będą mógł wykładać na Miodowej. Przedmioty praktyczne i sport zaliczono mi bez egzaminów, ale inne musiałem zdawać. Nie było łatwo. W rezultacie jednak nie wykładam na uczelni i zostałem tak z tym magistrem...

A wracając do 13 grudnia... Generał Jaruzelski, wprowadzając stan wojenny, zepsuł mi moje dwudziestolecie. Była już wynajęta na tę okazję jedna z niewielu restauracji na Starym Mieście, menu przygotowane, goście zaproszeni. Budzę się rano trzynastego, chcę sprawdzić, czy samoloty z Paryża, Berlina, Moskwy wylądują o czasie. Czekałem na swoich przyjaciół: Claude'a Leloucha, Volkera Schlöndorffa, Nikitę Michałkowa i Andreja Konczałowskiego. A tu telefon nie działa. Włączam telewizję. A w telewizorze generał oznajmia, że nie tylko nie będzie mojej uroczystości, ale jeszcze paru innych rzeczy.

Jubileusz 50-lecia pracy artystycznej będzie pan obchodził w prywatnym Teatrze 6. Piętro. Dlaczego właśnie tu?

- To Eugeniusz Korin i mój przyjaciel Michał Żebrowski, dyrektorzy Teatru 6. Piętro, zaproponowali, że wyprawią mi moje 50-lecie. Poprosili tylko, żebym wybrał tekst. Taki luksus aktorowi zdarza się bardzo rzadko. Raz, może dwa razy w życiu. W moim życiu zdarzył się dwa razy, bo na sześćdziesiąte urodziny też mogłem sobie wybrać tekst. Zagrałem Króla Leara w Teatrze na Woli.

Tym razem zobaczymy pana w "Po drodze do Madison" - spektaklu, który powstał według powieści "Co się wydarzyło w Madison County".

- Według tej samej książki już kilkanaście lat temu powstał amerykański film w reżyserii Clinta Eastwooda, który odniósł duży sukces. Długo zastanawialiśmy się z żoną, która jest też moją menedżerką, co powinienem zagrać na jubileusz. Prawie wszystko już zagrałem. Powieść "Co się wydarzyło w Madison County" nie jest literaturą tej miary co dzieła Steinbecka, Hemingwaya, nie mówiąc o Tołstoju i Dostojewskim. Po pierwsze, zdecydowała popularność filmu, a po drugie, dowiedzieliśmy się właśnie, że w Paryżu wybitny mój starszy trochę kolega Alain Delon na swoje siedemdziesięciolecie zagrał właśnie w teatralnej adaptacji "Co się wydarzyło w Madison County". Alain zagrał to z wielkim powodzeniem, w towarzystwie swojej byłej partnerki życiowej, znakomitej aktorki Mireille Darc, w Teatrze Marigny w Paryżu, tym samym, w którym przed laty grałem Rhetta Butlera w adaptacji "Przeminęło z wiatrem". Poprosiliśmy o przesłanie francuskiej adaptacji "Co się wydarzyło w Madison ". Podczas wakacji przetłumaczyliśmy z żoną tekst na polski, ale razem z dyrektorami i reżyserem nie byliśmy do końca z tego tekstu zadowoleni. Tam jest strasznie dużo monologów, co niezbyt nam pasowało. Wtedy narodził się pomysł, aby moja żona Krystyna i Henryka Królikowska, prywatnie żona Maćka Wojtyszki, napisały nową adaptację powieści. Powstał tekst, który nam się podoba. I właśnie tę adaptację pod nowym tytułem "Po drodze do Madison. Opowieść saksofonisty" zagram 10 grudnia w Teatrze 6. Piętro. Jeżeli będziecie państwo chcieli, to żona o tym powie obszerniej.

To może od razu zapytajmy żonę. Dlaczego opowieść saksofonisty?

- Krystyna Demska-Olbrychska: Szukałam pomysłu, który byłby klamrą do tej przepięknej historii. Bo w dużym skrócie opowieść wygląda tak: przyjeżdża bohater, spotyka bohaterkę, kochają się, rozstają, cierpią, piszą do siebie listy, umierają. Jak to opowiedzieć? I nagle, czytając uważnie książkę, zatrzymałam się na stronie, na której autor pisze, że bohater, już po rozstaniu z Francescą, chodził do klubu jazzowego. W tym klubie prosił saksofonistę, żeby mu grał "Martwe liście". Saksofonista, do którego autor książki dotarł już po śmierci swojego bohatera, opowiadał mu: "Tak, był tu, stał, przychodził, stawiał mnie pod ścianą, mówił, graj mi Martwe liście ". Zachwyciłam się tym fragmentem i uznałam, że to piękna klamra dla naszego przedstawienia. Że jeśli to ma być retrospekcja, to niech to będzie opowieść saksofonisty. Tak się zaczyna nasz spektakl. Od "Martwych liści" i od saksofonisty, czyli trzeciego aktora, którym jest wybitny muzyk jazzowy Zbyszek Namysłowski. Ale pomyśleliśmy, że to rodzi kolejny problem. Zbyszek Namysłowski jest wybitnym muzykiem, ale trzeba, żeby ktoś powiedział monologi. I uznaliśmy, że musi to nagrać jedyny aktor na świecie o tak cudownym głosie, czyli Piotr Fronczewski, nasz wielki przyjaciel.

D.O.: A potem pojawiło się pytanie, kto to powinien wyreżyserować. Bardzo chciałem, żeby reżyserować w stylu realistycznym, nie powiem filmowym. Każdą sekundę zapełnić niesłychanie prawdziwą, realną grą. Szukałem kogoś, kto ma bogate doświadczenie teatralne i filmowe zarazem. I znalazłem Grzegorza Warchoła. Potem musieliśmy znaleźć partnerkę, poszliśmy trochę tropem różnicy wieku między Clintem Eastwoodem i Meryl Streep.

I znaleźliście Dorotę Segdę.

- Clint, kiedy grał Roberta, miał tyle lat co ja w tej chwili, a Meryl nie miała pięćdziesiątki. Dorota jest od niej młodsza, więc dlaczego ona? Nie tylko jest wielką, wspaniałą aktorką teatralną i filmową, co w tej sztuce potrzebne, i chociaż ten tekst to nie jest Szekspir ani Mickiewicz, to trzeba na scenie osiągnąć diapazon uczuć i emocji porównywalnych do emocji u Szekspira, Mickiewicza, Wyspiańskiego. Niewiele jest aktorek, które mają za sobą i Szekspira, i Mickiewicza, i Wyspiańskiego. Dorota po prostu ma to we krwi, w warsztacie. To naprawdę piekielnie trudne, żeby te wielkie, ostateczne emocje wydobywały się z pozornie błahych sytuacji - kuchnia, marchewka, piwo, brzdąkanie na gitarze, gorąco, Iowa, most. Nie możemy tak jak Eastwood postawić kamery na prawdziwym moście, on ma być w nas. I od razu musimy tę gorączkę uczuć, gorączkę stanu Iowa, przerzucić ze sceny na widownię. Dorota Segda wydaje mi się jest idealną aktorką, która potrafi temu sprostać.

Nie zapytam o gorączkę stanu Iowa, ale gorączkę uczuć. Dorota Segda powiedziała w jednym z wywiadów, przygotowując się do tej premiery: Czujemy oboje, że musimy znaleźć wspólną przestrzeń dla siebie w tej sztuce, żeby widzowie uwierzyli, że naprawdę jesteśmy sobie przeznaczeni. Czy już państwo znaleźliście tę przestrzeń?

D.O.: Ciągle do niej dochodzimy i to na pewno nie skończy się na premierze. W teatrze fascynujące jest, że każdego wieczora rodzi się inny spektakl, z nową widownią, że każdy spektakl to nowa próba. Chciałbym, żebyśmy weszli na Mount Everest wzajemnej fascynacji, poczuli coś, co rzeczywiście może zdarzyć się tylko jeden raz w życiu, bo o takim uczuciu jest ta opowieść.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji