Artykuły

Warszawa. Jubileusz Jana Kobuszewskiego

Na scenie od 55 lat, w Kwadracie od 25. A jeszcze jest przecież telewizja, kino, estrada i kabaret. W piątek w Teatrze Kwadrat - benefis Jana Kobuszewskiego.

Program wieczoru utrzymywany jest w ścisłej tajemnicy. Jedno jest pewne: Jubilat, czyli Jan Kobuszewski, ma przyjść. Nawet w rodzimym teatrze nazywany jest "legendą polskiego aktorstwa", a legenda nie ukrywa, że mimo upływu lat ciągle ma tremę. Gdy ziewa - to znak, że trema osiągnęła stan najwyższy.

Rozmowa z Janem Kobuszewskim

Beata Kęczkowska: Panie Janie, jaki jest ten czas wieku dojrzałego?

Jan Kobuszewski: Pyta pani o starość? Starość jest smutna, bo już wszystko wie, przeczuwa to, co nieuchronne. Czasem zdarzają się jakieś błyski i uśmiechy, ale rzadziej.

I to nie zależy od poczucia humoru?

- Poczucie humoru, zwłaszcza na swój temat zawsze się przydaje.

Jak to było z pierwszymi występami kilkuletniego Janka?

- W czasie okupacji warszawiacy nosili wieczorami na ulicach fosforyzujące broszki, żeby na siebie nie wpadać. Dzisiaj byłoby to zabronione, bo w środku tych światełek naprawdę był fosfor niesłychanie szkodliwy dla zdrowia. Chodziło się z nimi po ciemnych ulicach. Miałem całą kolekcję fosforyzujących ozdób, takich więcej męskich w stylu: w kształcie okrętu, samolotu, psa. Pamiętam je jak dzisiaj.

Moja ukochana ciocia Janka miała Złoty Order Zasługi i czasem pozwalała mi, żebym go sobie przypiął do swetra. I tak wystrojony, z tym orderem i fosforyzującymi broszkami dawałem "występy". Takie dziecięce przebieranki. Zamiłowanie do teatru zaś to zupełnie inna broszka, nie fosforyzująca.

A jaka?

- To było zamiłowanie moich rodziców do kultury, a specjalnie do teatru. Chodzili na przedstawienia dwa razy w miesiącu, jak nie więcej, bywali na wszystkich premierach. Stąd opowieści o teatrze w domu, dyskusje o wystawianiu danej sztuki czy o grze aktorskiej. Pamiętam to wszystko. Potem była okupacja, żadnej możliwości chodzenia do teatrów nie było. Po wojnie teatry zaczęły grać dość szybko, był Teatr Polski, Komedia, który mieścił się wtedy na Szwedzkiej w salach należących do przedwojennych zakładów amunicyjnych Pocisk. W 1945 roku na Szwedzkiej obejrzałem "Placówkę" Prusa. Późna jesień albo początki zimy. Pierwsze trzy rzędy krzeseł kinowych, reszta - ławki z parku. Żadnego ogrzewania. To był mój pierwszy spektakl jaki w życiu widziałem

Podobał się panu?

- Pewnie, że tak. Choć smutny. Potem w tym samym teatrze widziałem jeszcze kilka spektakli, m.in. "Zaczarowane koło" Lucjana Rydla, a potem było otwarcie Teatru Polskiego "Lillą Wenedą" ze wszystkimi wspaniałymi aktorami: Elżbietą Barszczewską, Seweryną Broniszówną, Gustawem Buszyńskim... Zamiłowanie do teatru rosło i chęć zostania aktorem też. Pierwszy raz nie zdałem do szkoły teatralnej, za drugim razem już bez kłopotu, bo w tym czasie skończyłem Państwową Szkołę Dramatyczną Teatru Lalek, którą prowadziła znakomita pani Janina Kilian-Stanisławska.

Mama pana Adama Kiliana.

- Adaś zresztą też wykładał w tamtej szkole. A wicedyrektorem był w niej Henryk Smuga Ładosz, znakomity recytator przedwojenny. Był wspaniały. Kiedy więc drugi raz poszedłem na egzamin do szkoły teatralnej, już nie było żadnych problemów.

Pamięta pan swoje pierwsze wyjście na prawdziwą scenę?

- Oczywiście, to była "Ostatnia noc" Leopolda Infelda o matematyku Ewaryście Galois. Grał go Zbyszek Zapasiewicz, ja grałem łobuziaka, który wydał siepaczom z rewolucji francuskiej. Wielka trema oczywiście. Na tej samej scenie miałem mój spektakl dyplomowy "Żołnierz i Bieda", w którym grałem cara Dormidonta VII. Wie pani, w teatrze czuję się najlepiej, to moje miejsce. Tak było i jest.

Rodzina pochodzi z Bródna, potem był dom na ulicy Śliskiej, ul. Skorupki, po wojnie Saska Kępa, Żoliborz. Ma pan tu trochę "swoich miejsc". Lubi pan Warszawę?

- Nie lubię, kocham!

Śni się panu Warszawa?

- Tak, nawet często.

Która?

- Ta przedwojenna. To było piękne miasto. Wyobraża sobie pani, że można było przejechać je saniami? Rozświetlonym, pięknym miastem. Ciągłe pod powiekami noszę tę dawną Warszawę, rozkład ulic, domów.

Bardzo jesteśmy z Bródnem związani. Jednym z fundatorów Cmentarza Bródnowskiego był nasz dziadek Mikołaj Kobuszewski. On budował też drewniany kościółek, a budulec, znakomite żywiczne modrzewiowe i sosnowe drewno, pochodził z rusztowań, które użyto przy budowie mostu Aleksandryjskiego, dziś znanego jako Poniatowski. W tym miejscu, gdzie mieszkaliśmy, stoi teraz dom kultury.

Chciano mu nawet nadać pana imię podobno....

- Póki żyję, to nie ma o tym mowy. Bródna z dzieciństwa nie pamiętam, wychowałem się już w innym mieszkaniu, przy Śliskiej 12. Na Bródnie stoi dom kultury, a na dawnej Śliskiej - Pałac Kultury. Tamtego miasta już nie ma.

Czuje się pan odpowiedzialny za to, że się aktorstwo rozprzestrzeniło po rodzinie? Pana siostrzeniec Wiktor Zborowski jest aktorem i jego córka Zosia też została aktorką?

- Wiktora wprowadziłem na scenę w sztuce "Rewolwer" Fredry w reżyserii Marii Wiercińskiej. Potrzebowaliśmy do obsady dwóch kilkunastoletnich łobuziaków. Poprosiłem Wiktora i jego kolegę Waldka Dynermana, dziś malarza. I wtedy Wiktor łyknął teatralnego bakcyla. Potem mu pomagałem w przygotowaniach do egzaminów. Ale do Zosi się nie poczuwam. Ona po prostu, nic nikomu nie mówiąc, poszła na egzamin do szkoły teatralnej i zdała.

Z Wiktorem spotykałem się później i w telewizji, i w filmie. W teatrze nieco rzadziej.

A rodzinnie zagrali państwo u Janusza Majewskiego w filmie "Złoto dezerterów".

- Tak było. Zagraliśmy razem z moją siostrą Hanią, Wiktorem i Zosią.

Stworzył pan wiele kreacji. Pamięta pan, którą z nich nieżyjąca już niestety pana siostra Maria uznała za najważniejszą? Gdy kilka lat temu druga z pana sióstr Hanna wydawała książkę wspomnienia "Humor w genach", rozmawialiśmy o tym wspólnie.

- Nie pamiętam.

To ja panu przypomnę: Mikołaja. Opowiadała, że razu pewnego tak się pan ucharakteryzował, że przy ściemnionym świetle dzieci były zachwycone, ale też nieco przerażone. Mieszkali państwo wtedy w przedwojennej willi podzielonej na osiem rodzin. Jedni z sąsiadów mieli małego chłopca i wyrośniętą jedenastoletnią córkę. Kiedy zobaczyli pana - Mikołaja, poprosili, żeby i u nich popracował pan jako święty. Dziewczynka aż cała drżała i po wizycie świętego powiedziała: "Mamusiu, do tej pory nie wierzyłam w Mikołaja, ale teraz wierzę!".

- A jej młodszy brat aż się zsiusiał z wrażenia. Więc rzeczywiście, to był zawodowy sukces.

Słyszałam, że jest coś, czego pan serdecznie nie znosi.

- Narzekania! Tego wiecznego narzekania na wszystkich i wszystko. Od rana do wieczora.

Panie Janie, a czy przez lata teatr i obyczaje teatralne się zmieniły?

- Teatr może trochę, ale ja jestem za tym tradycyjnym, w którym Szekspir to Szekspir. A obyczaje? Te same. U nas nie gra się w żadne gry w kulisie, takie zwyczaje były w Polskim, w Ateneum - grywano tam w kości, w domino. U nas się gada.

I narzeka też?

- No, chyba że na pogodę, ale ta w tym roku jest piękna!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji