Artykuły

Krew, flaki i nowoczesny Prometeusz

Gwarancją sukcesu spektaklu jest świetna obsada aktorska oraz interesujące utwory skomponowane przez Piotra Dziubka - o spektaklu "Frankenstein" w reż. Wojciecha Kościelniaka w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu pisze Agnieszka Serlikowska z Nowej Siły Krytycznej.

"Bo lepiej pożyjemy, gdy Was wymordujemy, więc wszystkich zabijemy, śpiewając naszą pieśń" - ironiczny, dosadny tekst i ciekawa melodia utworu z przedostatniej sceny "Frankensteina" Teatru Muzycznego Capitol pozostają w głowie długo po spektaklu, choć nie jest to może najlepsza piosenka do nucenia w miejscach publicznych. Najnowsza, a zarazem pierwsza w tym sezonie, premiera wrocławskiego teatru jest kolejnym owocem współpracy Wojciecha Kościelniaka z kompozytorem Piotrem Dziubkiem i autorem tekstów Rafałem Dziwiszem.

W jaki sposób wystawić "Frankensteina"? Trzymając się dość ściśle tekstu powieści Mary Shelley jak Kenneth Branagh w ekranizacji z 1993 roku? A może wykorzystać przetworzony przez popkulturę i zakorzeniony w zbiorowej świadomości obraz potwora i jego twórcy? "Frankenstein" wrocławskiego Capitolu podąża raczej w tę drugą stronę. Spektakl jest oparty jedynie na motywach powieści Shelley. Postacie, dialogi, niektóre wątki zostały właściwie napisane od nowa. Uwagę przyciąga groteskowo-makabryczna atmosfera spektaklu, przypominająca stare filmy grozy. Choć wrocławski "Frankenstein" jest mroczny, na scenie wyrywane są języki, serca, oczy, a na wysokich szpikulcach tuż przed oczami widzów zatknięte są świecące ludzkie mózgi -efekt bardziej śmieszy, niż przeraża. Wyraźnie widoczne jest celowe przerysowanie, zabawa konwencją horroru. Narysowane grubą kreską sceny mogą nasuwać skojarzenia z kultową już ekranizacją "Frankensteina" Jamesa Whale'a z 1931 roku. Postać Igora - garbatego pomocnika Wiktora Frankensteina, pioruny wywoływane przez bohaterów dla podkreślenia atmosfery grozy, czy taneczno-wokalny występ monstrum i jego twórcy z drugiego aktu bardziej przypominały mi jednak prześmiewczego "Młodego Frankensteina" Mela Brooksa.

Ta pełna czarnego humoru makabreska jest niewątpliwie zabawna. Twórcy nie zatrzymują się jednak na tym poziomie, ale podejmują próbę stworzenia spektaklu ambitniejszego - analizującego prawidłowości społeczne, meandry ludzkiej natury. Sportretowany w spektaklu Wiktor Frankenstein jest nie tyle wizjonerem czy nonkonformistą, co osobą wykluczoną ze społeczności. Tworzy Monstrum nie z powodu niemożności pogodzenia się ze śmiercią matki (jak to było w powieści czy filmach), ale chce tym gestem potwierdzić własną wartość, udowodnić wyjątkowość. Nie jest tym razem doktorem, a jedynie studentem. Niezrozumiany przez toksyczną matkę, wyśmiany przez kolegów i w jego opinii upokorzony przez swojego mentora, profesora Waldmanna, przewrotnie tworzy człowieka z gliny - Monstrum.

Warto wspomnieć, że Wojciech Kościelniak wykorzystuje we "Frankensteinie" aluzję do wydarzeń lokalnych. Umiejscawia akcję spektaklu w miejscowości Frankenstein (dawna nazwa leżących nieopodal Wrocławia Ząbkowic Śląskich), nawiązując w ten sposób do siedemnastowiecznego procesu ośmiorga grabarzy z tego miasta, który mógł być inspiracją dla Mary Shelley.

W musicalu pojawiają się odniesienia do mitu o Prometeuszu i "Raju utraconego" Johna Miltona. Wiktor Frankenstein rzuca wyzwanie Bogu, chce tak jak on dawać, a nie tylko odbierać życie. Desperacka próba stworzenia człowieka z niebieskiej substancji i gliny przez samozwańczego naukowca przywodzi na myśl nieco zapomniany podtytuł książki Mary Shelley ("Frankenstein czyli współczesny Prometeusz"). Scena samego stworzenia potwora i pełne wahania dotknięcie się palcami przez Wiktora i Monstrum to z kolei zabawa znanym motywem z fresku "Stworzenie Adama" Michała Anioła z Kaplicy Sykstyńskiej.

Gwarancją sukcesu spektaklu jest świetna obsada aktorska - na czele z Mariuszem Kiljanem w roli Wiktora Frankensteina i Cezarym Studniakiem jako Monstrum - oraz interesujące utwory skomponowane przez Piotra Dziubka. Dawno tak nie zaciekawiła mnie muzyka musicalowa. Poza charakterystycznymi dla kompozytora kawałkami z dominującym brzmieniem akordeonu, w spektaklu pojawiły się cięższe brzmienia z elektrycznymi gitarami i instrumentami perkusyjnymi w tle (jak "Tango kwas" z brawurowym, piekielnie trudnym dykcyjnie tekstem Rafała Dziwisza, w którym pada nazwa chyba połowy pierwiastków z tablicy Mendelejewa), zabawy z muzyką hiszpańską, a nawet stosownie mrocznie zaaranżowana kompilacja weselnych przyśpiewek.

"Frankenstein" Wojciecha Kościelniaka i Teatru Muzycznego Capitol może być odebrany jako spektakl wyłącznie rozrywkowy, makabryczny, bawiący się kiczem i konwencją horroru. Wydaje mi się jednak, że pod tą warstwą śmiechu kryje coś więcej. Coś dużo bardziej interesującego. Trzeba przyznać, że odbiór "Frankensteina" utrudnia nie najlepsza akustyka w Regionalnym Centrum Turystyki Biznesowej przy Hali Stulecia -obiekcie zastępczym, w którym grane jest przedstawianie z powodu remontu Capitolu. Wyzwaniem jest wyłapanie wszystkich odniesień i ukrytych znaczeń spektaklu. Niektóre sceny wydają się niepotrzebne - jak piosenka o uwiedzionych przez tancerkę żołnierzach, śpiewana przez przyszłą ofiarę Monstrum. Niemożność rozwiązania za pierwszym razem wszystkich zagadek "Frankensteina" nie drażni, a ciekawi. Sprawia, że chce się zobaczyć tę historię po raz kolejny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji