Artykuły

"Kamień, który mieni się za każdym razem inaczej..."

Naszym punktem wyjścia był melodramat, a co mu towarzyszy? Wzruszenie. Zdekonstruowaliśmy, co prawda, ten gatunek, ale pewien rdzeń pozostał - emocja - z MARCINEM LIBEREM, reżyserem spektaklu "Aleksandra. Rzecz o Piłsudskim", zrealizowanego w Teatrze Dramatycznym im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu rozmawia Mona Branicka z Nowej Siły Krytycznej.

Mona Branicka: Kim dla Marcina Libera jest Józef Piłsudski?

Marcin Liber: Nie mam jakiegoś szczególnie osobistego stosunku do Józefa Piłsudskiego, zresztą to nie on jest bohaterem naszego przedstawienia. Celowo przesunęliśmy go w głąb jako pewien symbol, który się pojawia, ponieważ ważniejsza jest dla nas postać Aleksandry Piłsudskiej. To nią się zajmowaliśmy i to o niej pisała Sylwia Chutnik. Piłsudski jest wysokim pomnikiem, a my zainteresowaliśmy się tym, co jest ukryte w jego ogromnym cieniu.

Spektakl został zrealizowany w ramach Grand Prix na festiwalu "Boska komedia" w Krakowie. Jego tematem miał być właśnie pomnik Józefa Piłsudskiego. Skąd pomysł na stworzenie historii opowiedzianej z perspektywy kobiety?

- Tym pomysłem zaraziła mnie Sylwia Chutnik. Dla niej postać Aleksandry Piłsudskiej jest kimś szczególnie ważnym, ma do niej ogromny sentyment. Stwierdziłem, że warto byłoby zrealizować coś wspólnie na ten temat. Z taką ideą nosiliśmy się przez prawie dwa lata, czekając na odpowiedni moment. Dobra okazja pojawiła się w związku z tym, że Wałbrzyski Teatr Dramatyczny zaprosił mnie do pracy nad melodramatem. Tutaj bardzo wyraźnie pojawił się wątek "Trędowatej". Zastanawiałem się nad znalezieniem jakiegoś równoległego świata, podobnej historii. Okazało się, że historia Aleksandry Piłsudskiej jest w jakimś sensie równoległa. To wydało się interesujące. Z jednej strony bardzo popularna książka, którą wszyscy czytali, a z drugiej - opowieści o Piłsudskiej. To były dwa powody. Trzeci powód jest taki, że Bartek Szydłowski zaproponował mi zrobienie przedstawienia w ramach projektu "Pomniki" na festiwalu "Boska komedia" w Krakowie. Automatycznie przy Aleksandrze Piłsudskiej pojawił się w domyśle ten wielki pomnik męża, który rzuca cień na jej historię. Postanowiliśmy ją z niego wydobyć.

Bazą dla postaci Aleksandry była zatem "Trędowata"?

- Dla całego spektaklu. Przedstawienie rozpoczyna się i kończy sceną z "Trędowatej". Ten akt, który dokonał się w książce, tzn. przejście Stefci, a u nas Aleksandry (wykorzystujemy oba imiona w celu większej spójności), jest bardzo znaczący. Na końcową scenę składają się dwa finałowe fragmenty z książki - śmierć Stefci i scena zawieszania jej portretu wśród ordynatów Michorowskich, Piłsudskich, czyli wszystkich tych wielkich, wąsatych mężczyzn. To wynikało też ze spotkania z Anią Marchewką, krytyczką literacką, która zajmuje się literaturą popularną. Doszukaliśmy się piękna w tym, czego dokonała Trędowata. Jej wizerunek zawisł, została uwieczniona przez to, że umarła.

Spektakl intryguje swoją złożonością...

- Dla mnie to przedstawienie jest ciekawe również ze względu na to, w jaki sposób powstawało. Wszystkie elementy pojawiały się równolegle. Dostaliśmy tekst i jednocześnie weszliśmy na scenę. Zrobiła się z tego podróż i przygoda. Podczas pracy powstawała masa różnych innych opowieści, związanych ze współczesnymi kobietami, z pewnego rodzaju przekraczaniem granic. To wszystko w nas buzowało. Mam wrażenie, że próbowaliśmy doszukać się języka dla naszego przedstawienia, który byłby kompatybilny z tym, co napisała Sylwia, ale jednocześnie nie ilustrowałby wszystkiego wprost. Tekst jest otwarty i płynny, a my staraliśmy się go jeszcze bardziej otworzyć. Mieliśmy świadomość naszego nieobecnego bohatera, wielkiego i znaczącego Piłsudskiego, którego obecność mocno zaznaczyliśmy poprzez świadome wykluczenie.

Sam tytuł zresztą silnie do tego nawiązuje.

- Tak! To jest wywrotka, przekora, ale też pewnego rodzaju gest. Mówimy o pomniku Piłsudskiego, nie wystawiając go, co więcej - celowo pomijając.

W rolę Aleksandry wcielają się trzy aktorki, prezentujące jej różne twarze. Mamy do czynienia z matką, zdradzoną żoną, a także rewolucjonistką. Choć każda z nich w odmienny sposób ukazuje swój charakter, to portret tej ostatniej wydaje się być najbardziej uwydatniony.

- Prawdopodobnie wynika to z charakteru autorki tekstu i z tego, co ona najbardziej lubi w osobie Aleksandry Piłsudskiej. Wątek rewolucyjny został tak wyeksponowany, bo to z nim Sylwia się najbardziej utożsamia. Ja też bardzo lubię tę historię. Ona odróżnia naszą bohaterkę od całej reszty kobiet czytających "Trędowatą". Pokazuje ją jako rewolucjonistkę, kobietę walczącą, aktywną.

Sceniczna rzeczywistość przedstawienia została odrealniona. Pełno tu symboli i odniesień do mitów. Jakie miejsce w tym wszystkim zajmuje chór mężczyzn komentujący wydarzenia?

- To jest chór wykluczających. Razem z Sebastianem Majewskim ("strzelec młodszy"), autorem tych męskich ustępów, zastanawialiśmy się nad literaturą, w której można byłoby odnaleźć podobne chóry. Oczywiście punktem wyjścia, który znalazł Sebastian, stały się "Dziady" i przyjęcie u Senatora. To są ci panowie, którzy jednocześnie komentują manifest Nałkowskiej i przytaczają fragmenty książki napisanej przez Dmowskiego. Napęczniały chór różnych wątków literatury, który z jednej strony stanowi grupę mężczyzn ze słynnego balu u Senatora, a z drugiej - portrety, wśród których ma zawisnąć wizerunek panny Aleksandry Stefci.

A rozwiązanie scenograficzne?

- Oglądając "Trędowatą" doszliśmy do wniosku, że warto wykorzystać staw. Wyjść od ładnego obrazka, a potem go zdekonstruować. I oczywiście drugi ważny element: Kasztanka, martwa Kasztanka. To ona już od początku buduje, mam nadzieję, jakieś napięcie pomiędzy piękną sadzawką ze sztucznymi kwiatami a widmem, które rzuca cień na nasze bohaterki. Jest symbolem tego, co na początku powodowało motorykę ich działań, galopem, który z biegiem czasu wygasa. Aleksandra zostaje wtłoczona wyłącznie w rolę matki i kobiety zdradzonej. Nie ma w niej już wewnętrznego, galopującego konia.

Obecny sezon w wałbrzyskim teatrze pod hasłem "Wolimy, wolimy" zakłada prezentację popularnych gatunków literackich i teatralnych. "Aleksandra. Rzecz o Piłsudskim" została pomyślana jako melodramat. Jak postrzegasz swoją pracę nad spektaklem w kontekście tej inicjatywy?

- Mam wrażenie, że to będzie bardzo wymagający sezon dla widzów. Naszym punktem wyjścia był melodramat, a co mu towarzyszy? Wzruszenie. Zdekonstruowaliśmy, co prawda, ten gatunek, ale pewien rdzeń pozostał - emocja. Działaliśmy celowo, mając świadomość tego, nad czym pracować i w jaki sposób komunikować się z widzem. Jeśli chodzi natomiast o całokształt sezonu, jestem bardzo ciekawy jak pozostali twórcy, którzy zostali zaproszeni do współpracy, będą się zmagać z takimi gatunkami jak farsa czy klownada.

Premiera już za nami, a to dopiero początek drogi dla spektaklu...

- Dokładnie. Zwłaszcza dla tego spektaklu. Premiera to jest pewien etap, w którym składamy przedstawienie w całość. Nadajemy mu wyraźną strukturę, naznaczamy kierunki, pozostawiając je na tyle otwarte, aby mogły ewoluować. Bardzo liczę na to, że coś się będzie nieustannie zmieniać. A szczególnie postać Aleksandry. Tak też pracowaliśmy z dziewczynami, które w odróżnieniu od chóru są bardzo emocjonalne. Panowie są ustawieni, ograniczeni wyraźną ramą formalną, chociaż oczywiście również wkładają w swoje postaci pewien koloryt. Z aktorkami cały czas improwizowaliśmy, poddawaliśmy się temu, co mamy w głowach, prowadząc grę bardzo emocjonalną. Przyglądaliśmy się postaci Aleksandry, która jest rozbita na trzy osoby. Najważniejsze są relacje między nimi, poczucie, że oddziałują na siebie nawzajem. Mam wrażenie, że to jeszcze powinno ewoluować. Oczywiście, są miejsca choreograficznie ustawione, które stanowią narzuconą formę, ale my walczymy o jej rozbijanie. Zobaczymy zatem, co się jeszcze wydarzy.

A czym "Aleksandra. Rzecz o Piłsudskim" jest dla Ciebie?

- Spontaniczną podróżą w nieznane. My wiemy, skąd to wszystko się bierze, mamy podstawowy klucz, ale on jest pełen wielu znaczeń. Istnieje duża dowolność interpretacji tego, co się dzieje na scenie. Celowo nie domykamy otwartego. Celowo pewne rzeczy są absurdalne, żeby móc sobie je pooglądać z różnych stron. Ten spektakl to kamień, który mieni się za każdym razem inaczej, ale jest zrobiony z twardej struktury.

To Twój pierwszy raz w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu. Jak przebiegała praca?

- Świetnie. Liczyłem na to, że coś mnie tutaj ciekawego spotka. Od początku byłem bardzo otwarty i nie zawiodłem się. Praca była czystą przyjemnością.

Jedno zdanie, w którym zachęciłbyś widzów do przyjścia na spektakl to...

- Jeśli ktoś lubi być zaskakiwany i to na różnych poziomach - od rozszyfrowywania tytułu poprzez formę - to przedstawienie jest jak najbardziej dla niego.

Dziękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji