Artykuły

Spadkobiercy kawy

W cyklu "Sztuka jedzenia" o diecie młodości, duszy węgierskiego ekspresu, kawie dla wdowy i bananach Tadeusza Łomnickiego opowiada aktor ZDZISŁAW KORDECKI.

Przedwojenne aktorki, o których pisze Pan w książce "Oddani Melpomenie". Cóż to za boskie istoty! Do tego wiecznie młode. I szczupłe. Coś jadły czy żyły tylko sztuką?

- Słynna Maria Malicka wielokrotnie podkreślała, że nie stosowała żadnych diet. Nie paliła też papierosów. Zdarzało jej się to tylko na scenie. Trzy razy. Na przykład w "Słodkim ptaku młodości" paliła z niesamowitą radością, choć wbrew prywatnym odczuciom. Co do diety, to pewnie kwestia genów. Do późnych lat, a żyła ponad dziewięćdziesiąt, utrzymywała wagę i figurę młodej dziewczyny.

Spokojnie mogła ukrywać prawdziwy wiek. Pamiętam moją rozmowę z pewną osiemdziesięcioletnią aktorką, która opowiadała, jak to grała postać Starej ze sztuki "Krzesła" Ionesco. Mówiła: "Stara miała 94 lata, ja nie miałam nawet 60, wyglądałam na 40, a czułam się na 30". A nie stosowała żadnej diety! Wciąż objadała się czekoladą truskawkową. Maria Malicka wyglądała w życiu o 20 lat mniej niż miała, na scenie o 30 lat mniej, a kiedy było potrzeba, tak jak w "Gwieździe" Kajzara, to ujmowała sobie nawet 50! Młodniała, gdy wymagała tego rola. "Gwiazda" była jedną z ostatnich sztuk, w których zagrała. Wcieliła się w osiem różnorakich postaci, począwszy od wiekowej starowinki (niegdyś gwiazdy) z Domu Starości, by po chwili ukazać się jako młoda, piękna kobieta. Tę niezwykłą metamorfozę wspominano nawet na jej pogrzebie.

Dyskretnie nie podaje Pan w książce daty jej urodzenia.

- To było pokolenie aktorek, które na ogół rodziły się kilka razy. Niektóre się z tego wyłamywały. Na przykład Eichlerówna. Podawała zawsze prawdziwy rok urodzenia, no, ale ona chciała być inna. Zresztą to zamieszanie (czy też moda) dotyczyło nie tylko aktorek. Krąży anegdota, jak to młodzi ludzie pisali hasło do encyklopedii. Przyszli do wielkiej pisarki Zofii Nałkowskiej i poprosili pokornie: Bardzo panią przepraszamy, ale czy mogłaby pani nam powiedzieć, która z podawanych przez panią dat urodzenia jest prawdziwa? Na co Nałkowska odparła: Moi drodzy, wszystkie są fałszywe.

Przed wojną w Warszawie chodziło się do teatru "na Malicką".

- Występowała przed marszałkiem Piłsudskim i prezydentem Mościckim. Na portretach uwiecznili ją Witkacy, Kossak, Pankiewicz. Nazywano ją "aniołem zesłanym do teatru przez Boga". Na jej jubileuszowy spektakl, a zagrała w sztuce Oscara Wilde'a "Wachlarz lady Windermere" (1973 r.), zaproszony został ówczesny metropolita krakowski kardynał Karol Wojtyła. Nie mogąc przybyć, napisał: Życzę, aby wszyscy, do których przez Panią uśmiecha się dobry Bóg, darzyli Ją zawsze wdzięcznością...

Była popularna i piękna...

- Walczyli więc o nią pionierzy reklamy. Zalecała walory czekoladek Piaseckiego (dziś Wawel), zachęcała też do zakupów u Braci Jabłkowskich czy picia kawy Pluton.

Pan interesuje się Malicką od wielu lat, znał Pan ją także osobiście, nigdy nie zastanawiał się Pan, co jadła? W ogóle coś jadała?

- Normalny obiad.

Normalny? Taka dama?

- Sama też gotowała. Pamiętam, zbliżał się jej jubileusz i obiad miała zrobić gosposia, ale zawiodła. Maria Malicka przyszła do domu prosto z próby i natychmiast wzięła się do pracy. Uczta była gotowa w pięć minut! Czasem bywała w restauracjach i zdarzało się, że jej towarzyszyłem. Występując w Sopocie (ostatni raz jako pani Warren w sztuce Shawa w 1971 roku) jadała w słynnym pensjonacie Janiny Gąskiewiczowej na Obrońców Westerplatte. Zachował się wpis do księgi pamiątkowej: "...zbyt wielką pokusą są te smakowite, znakomite obiady. Dwa kilo więcej żywej wagi!" (1961 r.). Marii Malickiej woziłem też z Gdańska kawę...

Kawę?

- Moja przyjaciółka, aktorka, przysyłała do mnie z Ameryki, w dawnych latach, paczki z kawą. Pamiętam, był rok 1984, dostałem od niej pięć kilo kawy, którą miałem rozdzielić i wręczyć wybranym osobom w Gdańsku, Krakowie i Warszawie. Kawa stała się niejako listem polecającym, który otwierał mi drzwi do domów wielkich świata teatru, kultury. Wśród osób, którym tę kawę miałem dostarczyć, był darzący mnie przyjaźnią prof. Witold Chomicz, znakomity malarz i grafik. Niestety, profesor zmarł. Kawę więc ofiarowałem wdowie. Miał o to do mnie żal jego syn, pragnący być spadkobiercą owej kawy... Zaznaczam, że wdowa po profesorze nie była jego matką, jedynie drugą żoną profesora.

To wiele tłumaczy.

- Mnie, wtedy, kilogram kawy wydawał się czymś przeogromnym! Byliśmy przyzwyczajeni do tych dziesięciodekowych torebek tak bardzo, że zdziwiłem się, że ta moja paczka kawy z Ameryki nagle się skończyła. Byłem przekonany, że będę ją miał do końca życia.

To była jakaś wyjątkowa kawa?

- Najważniejsze, że to w ogóle była kawa. W tamtych czasach po kawę stało się w długich kolejkach. Składając komuś wizytę i przynosząc w prezencie 10 dkg kawy było czymś o wiele bardziej eleganckim, niż podarować wspaniałą bombonierę, nawet brylanty...

Jak parzy Pan kawę?

- Zmieloną w miedzianym, albańskim młynku (z czasów Hodży) wsypuję do ekspresu. Mam dwa. Węgierskie. Identyczne. Mój znajomy twierdzi, że to są wykopaliska z Biskupina. Mnie się wydaje, że jednak trochę późniejsze. Dziwna historia, bo gdy podłączam mój ekspres do kontaktu, zaparzanie trwa bardzo długo, ale kiedy do jednego gniazdka podłączę oba ekspresy, to parzy się błyskawicznie!

Jak to?

- Pewnie są zazdrosne o siebie i prześcigają się w pracy. Jeden chce być szybszy od drugiego. To jest życie duchowe ekspresów do kawy... Pamiętam sztukę "Zadanie" Hansa Krendlesbergera, którą obejrzałem z czterdzieści lat temu w Teatrze Starym w Krakowie. To historia starszych pań, które przez lata odpowiadają na depesze i listy kondolencyjne przychodzące po śmierci kolejnych prezydentów. Jest w tej sztuce moment, gdy jedna obiecuje zdradzić drugiej przepis na parzenie kawy. Widownia na te słowa, oczywiście, zamiera, przebieg akcji przestaje ją interesować, wszyscy czekają już tylko na to, jaki jest ten nadzwyczajny sposób parzenia.

Jaki?

- Ze szczyptą soli i szczyptą kakao. Niezłe. Przez długi czas przyrządzałem kawę w ten sposób, ale potem mi przeszło. Pamiętam też występ Tadeusza Łomnickiego w "Ostatniej taśmie Krappa". A wtedy, tak jak z kawą, były też kłopoty z bananami. Tymczasem w jednej ze scen Krapp zaczyna obierać banana... I to był szok dla publiczności! Gdzie w ogóle zdobyli banany?! Jeszcze silniejszy szok widownia przeżyła, gdy Łomnicki rzucił niedojedzonego banana na podłogę! Publiczność zamarła. Myślę, że gdyby ktoś teraz wrzucił do śmietnika diament, nie zrobiłoby to takiego wrażenia.

Ba!

- W tamtych czasach, grając w "Kolekcji" Pintera w teatrze w Słupsku, poczęstowałem kolegów prawdziwą whisky. To była sztuka, podczas której starłem się z reżyserem o gazety i butelki. Rzecz dzieje się w angielskim salonie. Gram eleganckiego Anglika, którego współlokator namiętnie czyta gazety. Uważałem, że skoro występujemy wśród publiczności, na zaaranżowanej we foyer scenie, te gazety, by zachować autentyczność sytuacji, powinny być angielskie. Reżyser zapewnił, że nie ma problemu, "Guardianów" będą stosy. Stosy, jak się okazało, były, ale... "Neues Deutschland". Powiedziałem: "Gdy widz zobaczy Billa czytającego niemiecką gazetę uzna, że zna język i komunizuje. A ja wszystko w moim domu zniosę, tylko nie komunistę! Mówię to jako postać sceniczna" - dodałem na wszelki wypadek. Bo był to rok 1984. Potem sprowadziłem angielskie gazety z British Council, zdobyłem też oryginalne butelki po whisky i innych trunkach, które zastąpiły polskie.

Jest Pan wegetarianinem. Jak to się stało?

- Jak rzekł Bernard Shaw: "Nie zjadam swoich przyjaciół". Ale wcześniej moim specialite de la maison był makaron z szynką. Potem przyrządzałem już go bez szynki, z sosem według przepisu Moniki Żeromskiej.

Gotowanie - to też słowo, które w języku teatralnym oznacza sytuację, gdy aktorzy na scenie prowokują do śmiechu siebie nawzajem. Nawet w scenach żałobnych! Trudno to opanować...

- Rozmawiałem kiedyś przed teatrem z reżyserem Markiem Okopińskim. Podczas tej rozmowy pies garderobianej podszedł do reżysera, a ten grzecznie zwrócił się do zwierzęcia, żeby nie przeszkadzał. A powiedział to, zaznaczam, z wszelkimi honorami należnymi psu. Garderobiana jednak zareagowała wręcz histerycznie, zdenerwowała się, że obraził jej pupila. Opowiadałem potem tę historię koledze aktorowi, tłumaczyłem, że nie rozumiem zachowania garderobianej, bo Okopiński był tak niesłychanie grzeczny, że mało brakowało, a pocałowałby tego psa w łapę. Kolega to usłyszał i wyobraził sobie dystyngowanego Okopińskiego całującego psa w łapę. Dostał niekończącego się ataku śmiechu. Na szczęście poza sceną...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji