Artykuły

Czterdzieści cztery lata z Jerzym Grzegorzewskim

- Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby jego teatr opatrywać jakimś kretyńskim przymiotnikiem. Niezwykły człowiek, ciekawy, robił swoje nieskończenie osobiste przedstawienia - JERZEGO GRZEGORZEWSKIEGO żegna Jerzy Koenig.

Na wiecu w sali moskiewskiego Muzeum Politechnicznego redagowano rezolucję w obronie "Misterium Buffo" Włodzimierza Majakowskiego. Rozgorzał spór o to, jak tytułować autora. Część manifestantów chciała nazwać go "wybitnym poetą", część "genialnym poetą". Zainteresowany zgłosił votum separatum. "Piszcie - poeta Majakowski". Ostatni raz rozmawiałem z Jerzym Grzegorzewskim [na zdjęciu] w hotelu Bristol 25 października, przed wręczaniem Feliksów Warszawskich. Czternastoosobowe jury jednomyślnie przyznało mu nagrodę specjalną za przegląd jego dawnych i nowych przedstawień "Planeta Grzegorzewski" w Teatrze Narodowym, ja zaś zastrzegłem sobie przywilej wręczenia statuetki. Niech i przewodniczący ma tego dnia swoją przyjemność. Pogadaliśmy więc chwilę, nim goście rozsiedli się na swoich miejscach. Prosił nieśmiało, aby zwolnić go z konieczności wdrapywania się na estradę, narzekaliśmy sobie na zdrowie, na wstydliwość publicznych wystąpień, pojawił się temat jego kolejnej premiery "On". "Zazdroszczę panu, że grać pana będzie Jerzy Radziwiłowicz. Dla takiej obsady warto poświęcić kawałek własnego życia". Zachichotał: "Ma się te przywileje"... Przedstawił mi córkę: "To autorka paszkwilu na własnego ojca". Uśmiechnęli się do siebie. Widać było, że jest z niej dumny. Była to najdłuższa rozmowa w ciągu naszej znajomości. I chyba jedyna trochę osobista. Po raz pierwszy spotkałem go wiosną 1961 roku. Jako 22-letni student łódzkiej Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych przygotował studenckie przedstawienie "Szewców" Witkacego, ja jako 30-letni członek komisji kwalifikacyjnej ZSP wybierałem teatry na gdański Festiwal Kultury Studenckiej. Potem drugi raz chichotałem na widowni gdańskiej "Miniatury", ku zgorszeniu siedzących obok widzów. Historiozofia współczesna, śmieszna, bez komikowania. Zafascynował mnie ten młody człowiek. Nie wiedziałem wtedy, że na długie lata.

Nigdy nie przyszło mi do głowy, ani wtedy, ani później, żeby jego teatr opatrywać jakimś kretyńskim przymiotnikiem. Niezwykły człowiek, ciekawy, robił swoje nieskończenie osobiste przedstawienia. Jeździłem za jego spektaklami do Łodzi, Olsztyna, Wrocławia, Krakowa, starałem się niczego nie opuszczać, dawniej pisywałem nawet o nich, potem oglądałem je już tylko dla czystej, osobistej przyjemności. Nabrałem rozumu: to jest jakaś zawodowa patologia, patrzeć na teatr i zastanawiać się, co ja powinienem teraz napisać. To naturalne, że recenzenci z czasem zaczynają nienawidzić teatru. Jakoś uratowałem się, nie przestałem lubić teatru, nie uzawodowiłem także swojego stosunku do Grzegorzewskiego. Mówiąc inaczej, zachowałem resztki amatorstwa. To była długa, trwająca 44 lata przygoda teatralna, w której on był twórcą - ja jego kibicem. Miewał gorętszych i mądrzejszych niż ja wielbicieli, ja byłem ledwie satelitą. Za to do grobowej deski. I nie mam ochoty tego zmieniać.

Nie byłem oczywiście teatralnym monogamistą. Wiele miałem romansów z innymi twórcami, autorami, reżyserami, aktorami, scenografami, muzykami. Nawet więcej: nie gorszyło mnie, kiedy bliskie mi osoby nie podzielały moich gustów. Nie to nie - wasza sprawa. Trochę im się dziwiłem. Ale nie widziałem potrzeby, aby nie słuchać opinii odmiennych od moich, chyba że przypominały plaśnięcie krowiego placka, co przytrafiło się nam nie tak dawno , w ramach podszczypywania jego - Grzegorzewskiego - praktyki uprawiania Teatru Narodowego. Gdzie jest jednak zapisane, że nie wolno strzelać byków? Myślę o tym łagodniej: nie uchodzi być nie tylko zarozumiałym, ale i głupim. Ale i to się zdarza. Tajemnica teatru Grzegorzewskiego? Po pierwsze - literatura. Nie ma miejsca, aby przynajmniej wymienić wszystkich czytanych przez niego autorów, jego Różewiczów, Czechowów, Wyspiańskich, Szekspirów, Genetów, Gombrowiczów, Mickiewiczów, Brechtów, Witkacych, Joyce'ów, Krasińskich, Tołstojów, etc, etc., etc. Po drugie - aktorzy, których kochał i którzy po wielkiej części odpłacali mu tym samym. Po trzecie - malarstwo, i jego własne, i podpatrzone u innych. Po czwarte -jego pełen powagi chichot w patrzeniu na świat. Po piąte - geniusz własny, dany przez Boga, przez kulturę, którą kochał, przez mistrzów, których się nie wyrzekał. Po szóste...

Wyglądam przez okno. Puste pole, gdzieś w oddali majaczy sylwetka, znajoma. Sylwetka powoli odchodzącego Jerzego Grzegorzewskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji