Artykuły

Wszystko od nowa

"Słomkowy kapelusz" w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Hanna Baltyn w Foyer.

Mój Boże, nie pamiętam, kiedy aż tak bardzo nie chciało mi się wychodzić z teatru. Tylko zostać, choćby w szatni, choćby przed drzwiami, i dalej się śmiać, dyskutować ze znajomymi i obiecywać sobie, że przy pierwszej okazji trzeba tu przyjść jeszcze raz, żeby dać się ponieść, rozśmieszyć mądrze i przewrotnie, wytwornie i potwornie. Bo w "Słomkowym kapeluszu" [na zdjęciu scena z przedstawienia], idealnej francuskiej farsie "dobrze skrojonej", dziś - teoretycznie - potwornej ramocie, wszystko gra. Aktorzy grają jak pierwszej gildii chór anielski. Jest świetne, skondensowane opracowanie tekstu. Jego autor Piotr Cieplak w roli reżysera dowodzi, że w warszawskiej szkole teatralnej kiedyś umiano uczyć i zawodu, i myślenia, i sztuki obsady. Choreograf Leszek Bzdyl dostał ataku geniuszu. Scenograf Andrzej Witkowski - jak wyżej. Muzyczne Motion Trio z niesamowitą lekkością przenosi nas w zaklęte rewiry. A nad wszystkim unosi się duch Szekspira i jego nieśmiertelna maksyma, poparta "Czterema kwartetami" Eliota - świat jest teatrem, aktorami ludzie, którzy kolejno wchodzą i znikają.

Miłośnikom tradycyjnie granego wodewilu należałoby tę sztukę z góry odradzić, bo od nadmiaru dziwnych wrażeń mogą zejść na zawał już po pierwszej scenie, która do farsy wprowadza akcent zgoła funebralny. "O ciemno ciemno ciemno. Wszyscy odchodzą w ciemność... Kapitani, bankierzy, znakomici pisarze, hojni patroni sztuki, mężowie stanu i władcy, wysocy urzędnicy, prezesi rad nadzorczych -wszyscy idą w ciemność". To nie jest tekst Labiche'a, "człowieka wielkiego, grubego, tłustego, wygolonego, o nosie zmysłowym" (który został mianowany wójtem, gdy doniósł staroście, że we własnej wsi jako jedyny używa chustki do nosa). Po tym wstępie następuje pantomimiczna rewia teatralnych kostiumów i wielokrotny aktorski striptiz - już samo to może zamącić w głowie ludziom, którzy terminu postmodernizm nie mają w swoim słowniku. Bo co robią w farsie chłopcy-krakowiacy i kajdany Konrada? Albo Matrix czy uciekająca panna młoda?

Spokojnie - Labiche to nie tylko pretekst, także i tekst, na który przychodzi wreszcie pora. Tekst - ale jak powiedziany! Mogę sobie tylko wyobrażać i wierzyć na słowo historykom teatru, że w szczytowym okresie rozkwitu dell arte gra z konwencją mogła aż tak śmieszyć odbiorców. Bo to jest konwencja do piątej potęgi - posiłkująca się aktorskimi chwytami teatralnymi, dystansem, ironią, absurdem, monstrualnością, parodią, boskim i nieboskim (czyli ludzkim) idiotyzmem.

Przekładana z okazji narodowej żałoby premiera okazała się wielkim sukcesem. Jednego wieczoru zobaczyliśmy nie tylko sztukę Labichea, ale i jego dziadka Moliera, jego wnuka Ionesco, a w krzywym zwierciadle - mowa o pięknej i monstrualnej zarazem scenie u pani de Champigny w wykonaniu Marii Robaszkiewicz, Rafała Królikowskiego i Adama Woronowicza - jego dalekiego kuzyna Marcela Prousta (co zauważył mój sąsiad, reżyser M. Prus). Podziwiam zbyt rzadko ujawnianą vis comica Kazimierza Kaczora i Krzysztofa Stroińskiego. A wspomnienie flanelowego kaftanika skretyniałego Tardiveau - Jacka Braciaka będzie mnie ogrzewać w przyszłe zimowe wieczory.

"Wszystko od nowa!" - tak kończy sztukę orszak weselny w poszukiwaniu narzeczonego w poszukiwaniu słomkowego kapelusza, który na koniec leci na żyłce prosto do nieba. "Wszystko od nowa!", prosimy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji