Artykuły

Lokomotywa

Ciuchcia wyłania się powoli z tunelu, wtacza na cyrkową arenę, posapuje, dyszy, dmucha białą mgłą. Dziwaczny pojazd, wymalowany na biało. Błyska ślepiami reflektorów, macha strzępiastymi skrzydłami, jak smok z bajki. Stwór to wszakże niegroźny - od razu wiadomo, że ani nikogo nie pożre, ani z niczym się nie zderzy i z pewnością nie spowoduje wszechświatowej katastrofy. Za łagodny na to, za ładny, za słodki. Sterylna biel, znana z fotografii secesyjnego saloniku babuni, odebrała mu moc straszenia wnucząt. Niegdysiejszy demon szybkości został zaklęty w infantylny bibelot. Żadnej w nim, budzącej dreszcz emocji perwersji. Już raczej coś z aury beztroskich chwil spędzonych w lunaparku dzieciństwa.

Ale uwaga! - na torach leży nieruchomo człowiek - dróżnik, bohater przedstawienia. Nasz "lukrowy" parowozik zbliża się ku niemu! Zanosi się na groteskową tragedię a la Witkacy. Nie obawiajmy się - czar działa. Do żadnej, nawet Witkacowskiej, tragedii nie dojdzie. Lokomotywa nie wyrządzi krzywdy samobójcy. Potoczy się jeszcze ślamazarnie kilka metrów, powachluje skrzydełkami i stanie zziajana tuż przed zdesperowanym kolejarzem. Rzecz skończy się dobrze: dróżnik - Istvan ocaleje, inni bohaterowie baśni o zaczarowanej lokomotywie też wyjdą bez szwanku. Ba, w finale sympatyczny fircyk, rzekomo Belzebub, z miłą, rzekomo demoniczną kobietą, Hildą pojedzie jak gdyby nic się nie stało na wywczasy do Budapesztu.

Każdy z nas, widzów, chciałby być na jego miejscu. Żal nam chyba tylko trochę naiwnego kolejarza, który uwierzywszy w możliwość przekroczenia progu Tajemnicy, dręczony Metafizycznym niepokojem uwikłał się w baśniowo-infernalne przygody. Na tym urywa się opowieść, którą krakowski Teatr STU bawił przez kilkanaście dni, co wieczór, warszawską publiczność, licznie gromadzącą się pod namiotem Cyrku "Intersalto".

Nazywa się to przedstawienie "Szalona Lokomotywa" i wbrew głosom sceptyków oraz zawiedzionych znawców Witkacego nie jest to tytuł mylący. Prawda, że w programie do spektaklu nie figuruje żadna z postaci występujących w tej akurat sztuce, ale przecież w ich miejsce mamy galerię osób znanych z innych dramatów tegoż autora. I to galerię wcale reprezentatywną: Istvana, Belzebuba i Hildę rodem z "Sonaty Belzebuba", Rozalię wypożyczoną dla potrzeb inscenizacji zapewne z "Jana Macieja Karola Wścieklicy? i Matkę, tytułową bohaterkę "niesmacznej sztuki w dwóch aktach z epilogiem". Prawda też, że ze sceny pada ledwie parę luźnych kwestii z utworu, którego tytułem opatrzono całe przedstawienie (jeśli dobrze słyszałem, bo teksty są w większości śpiewane lub melorecytowane i to najczęściej jakby z przekonaniem, że w songu czy w piosence najistotniejsza jest warstwa muzyczna). Bohaterowie mówią i śpiewają cytatami pochodzącymi z najrozmaitszych innych utworów Witkacego - z "Sonaty Belzebuba" (najwięcej), z "Matki", "Gyubala Wahazara", "Wścieklicy", "Szewców", "622 upadków Bunga" (mniej) i "Szalonej lokomotywy" (najmniej). Układ przypomina konstrukcję fabularną "Sonaty Belzebuba", tekstów z niej w spektaklu także najwięcej, na cyrkowej arenie stoi biały fortepian - najważniejszy rekwizyt w "Sonacie". Choć pomysł przedstawienia jak tytuł jest ściśle związany z fabułą "Szalonej lokomotywy".

Jest w tym krótkim dramacie postać, która zjawia się dopiero w epilogu, postać drugoplanowa, mizerna. To prosty dróżnik, któremu nie udało się zapobiec katastrofie pociągu. Z samego dramatu mało o nim wiemy, ale od czegóż wyobraźnia artysty! Ona to podpowiedziała autorom scenariusza, Markowi Grechucie i Krzysztofowi Jasińskiemu, że ów dróżnik nie jest takim sobie zwyczajnym kolejarzem, ale osobnikiem prawdziwie Witkacowskim, to znaczy cierpiącym na Nienasycenie Bytem, Egzystencjalny Lęk, czy coś w tym rodzaju, i cechuje go wyraźna niechęć do pospolitości. Że dość ma już żony plebejuszki, niewdzięcznej roboty i marzy mu się jakieś wielkie przeżycie. Że pod jego kolejarskim mundurem kryje się duch artysty - duch Istvana.

W pierwszej scenie spektaklu niczego się jeszcze nie domyślamy. Dróżnik (Jerzy Stuhr) przechadza się spokojnie; ostukuje z wprawą tory kolejowe przecinające arenę, przykłada ucho do szyn, nasłuchuje pociągu. Z kolorowej chatki, umiejscowionej wysoko na widowni, wychodzi jego żona (Halina Wyrodek) w chłopskiej chuścinie. Nastrój sielankowy zakłóca trochę niewinna na pozór sprzeczka między małżonkami. Tylko monstrualnych rozmiarów maska górująca nad sceną - symbol Niewiadomego i Transcendencji - zapowiada, że coś się tu zdarzy niezwykłego.

I oto na dziwacznym białym wózku wjeżdża na arenę postać w bieli (Zofia Niwińska) wygłaszając przypowieść o sonacie Belzebuba. Kusi nią dróżnika Istvama, budzi jego ambicje, wywołuje piekielne moce. Już za chwilę rozpocznie się spectacle monstre, widowisko na baśniową skalę. Na Scenie zjawi się sam Belzebub (Marek Grechuta) wraz ze swym tańczącym orszakiem diablic, który przy akompaniamencie ogłuszającej muzyki poprowadzi dróżnika-Istvana na manowce inferalnych przygód. Hilda (Maryla Rodowicz) - diabelska metresa uwodzić będzie naszego bohatera swym demonicznym wdziękiem i powabem zwiewnych fin de siecle'owych strojów. Nie opuści swego męża w nieszczęściu także Rozalia, męcząc go dodatkowo drapieżną zaborczością. Literacka tożsamość protagonistów bynajmniej nie jest stabilna i chyba w żadnym momencie spektaklu nie jest ostateczna.

Hilda ma rysy dziewczynkowatej Krystyny (innej bohaterki "Sonaty"), słowami Krystyny posługuje się także Rozalia. Tajemnicza dama, jeżdżąca po arenie dziwacznym wehikułem, to trochę Babcia Julia z Sonaty a trochę - Matka. Istvan to po części Leon z "Matki". Belzebub wreszcie, odziany w biały fraczek, wygląda i zachowuje się raz jak konferansjer kabaretu, innym razem jak cyrkowy prezenter, wodzirej, mistrz ceremonii, to znów jest po prostu typowym Witkacowskim salonowym bubkiem. Towarzyszące mu dziewczęta podobnie: przebierając się przed każdym ze swych licznych entreés, przeistaczają się ku naszej satysfakcji z asystentek mistrza czarnej magii, z fordanserki, z fordanserek w rewiowe girlsy, z girls w krakowianki, z krakowianek w artystki z variétés.

Na scenie dzieją się iście bajkowe cuda. Protagoniści dosiadają wymyślnych drezyn i rowerowych wózków, a nawet białego małżeńskiego łoża na kółkach. Pląsają w blaskach stroboskopu. Ukazują się coraz to w innych miejscach sceny. Spod powierzchni areny wykwitają kolorowe balony. Migają czerwono-zielone światła reflektorów. Ogromna maska ciągle zmienia barwę, jakby ożywa, płacze ognistymi łzami nad losem bohatera, wreszcie pęka i rozpada się.

Widowisko jest wspaniałe, efekty teatralne strzelają niczym fajerwerki. Pomysłów inscenizacyjnych takie tu mnóstwo, że starczyłoby ich bez przesady na kilka przedstawień. Inwencja reżysera Krzysztofa Jasińskiego zda się nie ma granic. Dzięki niej realizuje, z godną uznania perfekcją warsztatową, koncepty wydawałoby się nie do urzeczywistnienia w żadnym teatrze. Nieczęsto, przyznajmy, widuje się na naszych scenach przedstawienie tak atrakcyjne i dostarczające tylu zmysłowych wrażeń.

Zachłyśnięci formalnym bogactwem spektaklu, zaskoczeni udanym debiutem scenicznym Maryli Rodowicz i Marka Grechuty, którzy swe ruchowe i wokalne umiejętności nabyte na estradzie z powodzeniem przenieśli do teatru, wciągnięci w znakomitą pełną werwy zabawę, oczekujemy wszakże z utęsknieniem odpowiedzi na jedno dręczące nas niemal od początku pytanie. Pytanie - proste i banalne, ale serio - o sens tego wszystkiego. Może zbyt poważne, ale przecież niezbędne. I tu, niestety, spotyka nas przykre rozczarowanie.

Z baśniowych przygód przemienionego kolejarza istotnych treści wynika niespodziewanie niewiele. Hipertrofia inscenizacyjna, jak się okazuje, skutecznie stłumiła nieśmiało zarysowujące się konflikty. Nie potraktujemy przecież poważnie cichej "fausto-podobnej" tragedii niefortunnego kompozytora pokracznej sonaty, jeśli tragedia ta ginie zupełnie za pulsującymi muzyką i światłem, czy szybko zmieniającymi się obrazami.

Rozmazuje się, niknie pod grubą warstwą dekoracyjnych symboli, niewyraźnych aluzji i efektownych, lecz, bądźmy szczerzy, pustych chwytów teatralnych. Moce piekielne okazują się więc w gruncie rzeczy dziwnie niegroźne. Szalona lokomotywa jest za łagodna i za ładna, by stać się wehikułem poważniejszych myśli.

I cóż począć - komplementy pod adresem Teatru STU jakoś więzną w gardle. Exodus w świat baśni to bez wątpienia duża pokusa dla teatru - łatwo nią oczarować widza, ale odejście od świata wydarzeń realnych może czasem grozić niebezpiecznym upadkiem. Nieśmiało przypominam twórcom STU motto jednego z ich wcześniejszych i zgoła nie baśniowych przedstawień: "dawniej spadano i wznoszono się pionowo, obecnie spada się poziomo".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji